top of page

Wiersze

 

Zima w lesie

Śnieżny woal wszystko otulił,

skrzy się blaskiem odległych gwiazd

i wyrosły w lesie śnieżne góry,

senne marzenia wyszły z gniazd.

Jak cienie snują się po ścieżkach,

strącają biały puch z gałęzi.

W tym lesie tylko cisza mieszka 

i mróz, co wodę w rzece więzi.

Jak lekko stąpa cisza na palcach,

biały płaszcz u jej ramion się kołysze.

Płatki śniegu wirują w takt walca

jak najciszej, by nie płoszyć tej ciszy.

A ta idzie przed siebie w zamyśleniu,

gdzie się wieją mroźne zasłony,

gdzie gałęzie opadają w omdleniu

z kolumn drzew dźwigających śnieżne grona.

Jak tu cicho, biało, srebrzyście,

nic spokoju tutaj nie burzy.

Koronkowe dokoła drżą liście,

na ścieżce cień śnieżnej róży.

I nasłuchać się nie mogę tej ciszy,

która tak mnie do snu kołysze.

I nadziwić się nie mogę tej bieli

zagubiona w śnieżnej pościeli.

Jak bym chciała być taką ciszą,

której nawet w niebie nie słyszą.

Jak bym chciała być taką bielą

- bielszą od skrzydeł anioła.

Noc

Uśpione łąki lekko otula oddech ziemi.

Roziskrzone blaskiem księżyca krople rosy

zwodzą naiwne ćmy.

Liliowymi dzwonkami lekko kołysze wiatr,

wydobywa z nich najcudniejsze dźwięki.

Tony ich plączą myśli, woń oszołamia.

Wdycham zapach kwiatów i wiatru.

Wsłuchuję się w tajemną mowę liści

i próbuję odgadnąć jej sens.

Nagle czuję, że sama staję się drzewem,

liliowymi dzwonkami, wiatrem...

Wypełniają mnie wszystkie

zapachy, dźwięki, barwy...

Wrastam w noc... Staję się nocą...

Przez łzy

Nad stawem księżyc lampą zapłonął,

drzewa wstrzymują oddech liściasty,

rozsuwają się kurtyny chmur

i tylko pobladłe gwiazdy drżą z przejęcia.

Noc przelewa się czarnym atramentem 

po szybach łez.

Taniec

W tiule spowita, w perfum mgłę,

w tańcu wiruje jak słodki sen.

Szelest koronek, z tafty szal,

nieczego nie jest dziś jej żal.

W srebrzystym blasku zagubiona,

z twarzą księżyca na ramionach

płynie w powietrzu jak muzyka

- to się pojawia, to znów znika.

W migotach luster, w blasku świec

rozbrzmiewa jej perlisty śmiech.

Ocean włosów perły skrywa,

a ona w nicość już odpływa.

W tiule spowita, w perfum mgłę,

w tańcu wiruje jak słodki sen.

Szelest koronek, z tafty szal,

nieczego nie jest dziś jej żal.

Kochankowie z Werony

Kochanku z Werony, wpatrzony w balkon,

na którym Julia z tęsknoty umiera,

nad wami ciemność płaszcz swój rozpościera,

czerń aksamitu szczelnie was ukrywa

przed nienawistnym wzrokiem Capuleta.

Twoim wyznaniem wzruszone obłoki

płaczą nad waszym losem nieszczęśliwym

- one już znają prawdę w gwiazdach zapisaną,

że wasze dłonie, choć stułą złączone,

złączą się z sobą w śmiertelnej pościeli.

Dopiero wtedy ścigać was przestanie nienawiść

rodów skłóconych od wieków,

a pamięć o was poniosą przez wieki

ci, którzy więcej szczęścia mieli

i miłość sobie poprzysięgać będą

na twoim, Julio, samotnym balkonie.

Zaplątana

Wplątana w ciebie jak w bluszczu pnącze,

już nie potrafię się wyplątać

i w zwojach pędów uwięziona 

jak w klatce ptak z rozpaczy konam.

Pean

Atramentowy odmęt nieba

faluje szeptem kołysany.

Obłoków jasna dłoń pierzasta

przesłania twarz księżyca bladą.

Przestrzeń kosmosu się rozrasta

karmiona świerszczy serenadą.

Wiatr rozkołysał traw ocean,

niebo pochylił ponad tonią,

wielkiemu Bogu śpiewa pean,

napełnia świat kadzideł wonią.

Leśna opera

Las rozdzwonił się, rozśpiewał,

gam kaskadą z góry spływa.

Drży głos ptaków, rosy krople

dzwonków dźwiękiem kłują ciszę.

W trawie świerszcze stroja skrzypce,

w dzikich pląsach ważki tańczą.

Wiatr na liściach gra dębowych 

nieskończoną leśną arię.

Kołysanka

Już noc rozsypała gwiazd tysiące,

już mgłą senną otuliła świat cały.

w dłoniach niesie latarnie płonące,

aby dzieci spokojnie spały.

Cisza... Tylko noc na palcach stąpa.

Złotą różdżkę w dłoni trzyma,

którą piękne sny z drzew strąca.

Pękaty ksieżyc wędrówkę po niebie zaczyna.

Noc na pajęczynie rozwiesza perły rosy.

Na łące za rzeką brzmi cicha muzyka.

To żaby w stawie kumkają na głosy,

nieśmiało grają skrzypce polnego świerszczyka.

Tam motyl skrzydłami musnął taflę wody,

ważka przepłynęła nad jaśminu kwiatem

i mgła się unosi na wróżbę pogody,

by jutro słońcem rozbłysnąć nad światem.

Deszcz srebrny dzwonkami dzwoni,

wiatr baśń szepcze liściom do ucha.

Wkoło pełno pięknej bzu woni.

Stoi noc zadumana i słucha.

 

***

Liście miedzią dzwonią wśród gałęzi,

rdza pokrywa kwiaty hortensji,

królewska purpura po ziemi się ściele, 

po niej dumna jesień kroczy.

Forsycja

W rozedrganym krzewie forsycji

świergot wróbli zamknięty jak wino w butelce.

Już nie może się pomieścić 

w gąszczu żółtych gałązek.

Zaraz wybuchnie, wystrzeli w powietrze,

trzepotem skrzydeł wzniesie się

szary, hałaśliwy obłok

i nim krzew zdoła się uspokoić,

znów wstrząśnie nim furkot i trel.

Lipiec

Zieleń kipi w garze lata,

wre igliwie, liście mięty.

Żarem słońca podgrzewane

sok puszczają wiśnie, fiołki.

Słodycz lipy, woń tymianku

się unoszą ponad garem.

Pszczoły brzęczą, świerszcze grają,

lipiec sok lipcowy warzy.

Kwietniowy sad

Drzewa w suknie zielone się stroją,

kwiaty białe we włosy wpinają,

deszczu kwietniowego pasma

wiatr w warkocze zaplata.

Ciężkie sploty opadaja na trawę,

smagają twarze struchlałych stokrotek,

słońce śpi pod pierzyną chmur.

Przez sad przechodzi melancholia,

srebrnym pyłem sypie w senne źrenice dnia.

Jakie to szczęście

Przyjść do parku wiosną,

poczuć na sobie wiatr i deszcz.

Zagubić się w tej zieleni,

zapodziać się po czubek głowy

- jakie to szczęście, jakie szczęście!

Noc, księżyc i ja

Okno otwieram na oścież, na maj

i w jednej chwili do pokoju wchodzi cały świat.

Stary księżyc - poetów przyjaciel - zagląda przez firankę

i powoli gwiazdami nabitą do ust wkłada fajkę.

Złote muszki, ogniki i ćmy tańczą wokół lampy u sufitu,

a noc zasiada w fotelu w tej co zwykle sukni z aksamitu.

I już po chwili srebrne dźwięki skrzypiec płyną

- to świerszcz ze swą kapelą gra gdzieś za kominem.

I siedzimy tak - noc, księżyc i ja

do chwili, aż wszystko rozpłynie się w blasku dnia.

Wtedy goście opuszczają mój pokój,

by powrócić znów o zmroku.

Ludzkie życie

Jak kruche i ulotne jest ludzkie życie

- jak dym, płomień, mgła.

Jakże często pisk opon niczym trąba archanielska

odprowadza kogoś na tamten świat.

Szukając ocalenia

W klatkach mieszkań zamknięci

jak ptaki w swych gniazdach

wznosimy się piętrami do nieba

w szarych pełnych zgiełku miastach.

Z poskładanymi skrzydłami cicho czekamy,

by o świcie znów sfrunąć w dół.

Wtedy krążymy nad rzekami ulic,

daremnie wypatrując oliwnej gałązki.

 

W deszczu pocałunków

W deszczu twych pocałunków,

pod niebem twych oczu tonę.

Niechaj nikt nie waży się mnie ratować.

Niech zatracę się, rozpłynę, zginę.

Znaki na śniegu

Znaki pozostawione na śniegu zdradzają sekrety lasu.

Tędy sarna przemknęła, szukając drogi do leśnej stołówki.

Drogą jechały sanie - kogo wiozły, czy dzwoniły dzwonkami?

Wśród drzew dziki przechodziły, nawet leśniczy

pozostawił odbicie podeszwy - piętno swej obecności.

Jak wiele można wyczytać ze śniegu,

jak wiele na nim zapisać.

Trzeba się tylko spieszyć,

nim śnieg wszystko zasypie, nim wiatr rozwieje.

Trzeba pamiętać, że las zimą jest jak Pompeje.

Ideał

Nie chcę królewicza na białym rumaku,

nie wypatruję rycerza w lśniącej zbroi,

 nie marzę o bohaterach, pogromcach lwów i smoków.

Ten, na którego czekam, musi być jak miękki szalik,

w który będę mogła sie wtulić.

Zabawa z czasem

Rozmieniam doby na godziny,

godziny - na minuty,

by po mozolnym przeliczaniu

pozbierać je do kupy.

I choć się zda, że nic nie gubię,

wciąż minut, godzin, dni ubywa.

I mam wrażenie nieodparte,

że coraz szybciej czas upływa.

Zamek w Malborku

Czyje kroki pospieszne echem napełniały krużganki?

Czyj cień pod osłoną nocy po ścianach przemykał?

Czyje szepty i komu zdradzały wielkie tajemnice,

a kto wodę ze studni czerpał na dziedzińcu?

Czyje oczy spoglądały na bramę zamkniętą,

z wielkim niepokojem wypatrując gońca z listem?

Ucichły szepty, kroki, rozgwar uczty.

Oczy już dawno zamknięte na wieki

i goniec listów nie wiezie.

A zamek pilnie strzeże swych tajemnic.

I aż trudno uwierzyć, ile tu się mieści

gwaru, ludzi, zdrad, rozpaczy, intryg

- w mroku skryta przeszłość.

List do Małego Księcia

Gdzie jesteś, Mały Ksiażę?

 Z której gwiazdy rozbrzmiewa twój śmiech

jak srebrny dzwoneczek twego baranka?

Mówiłeś, że w pustyni najpiękniejsze jest to, 

że skrywa studnię - swą wielką tajemnicę.

Gdzie jest studnia, z której mogłabym zaczerpnąć,

by nie czuć już pragnienia?

Powiedz, proszę. Z gwiazdy, na której jesteś

na pewno lepiej widać.

Ja wiem, iż najpiękniejsze jest dla oczu niewidoczne,

ale zrozum mnie, naprawdę muszę znaleźć tę studnię,

inaczej umrę z pragnienia... miłości.

Ty chyba wiesz, co to znaczy.

Wskaż mi drogę do mojej róży, do lisa, do studni.

Proszę.

Szczęście

Czuję twój oddech na twarzy

- pierwszy zwiastun wiosny,

twe gorące wargi na śniegu mego czoła

- nieśmiały dotyk słońca.

I tak mi dobrze, gdy to ciepło

po lasach rzęs się błąka.

Topi się lód, płyną kry, pękają tamy

wezbranych potoków łez szczęścia.

A skoro tak mi dobrze,

dlaczego cała drżę jak w gorączce?

Satelity

Takie nie wiadomo co

to nasze trwanie razem.

Z woli losu krążymy po jednej orbicie 

- dwie satelity życia.

We śnie

Tu prawo grawitacji nie działa,

motyle mych myśli unoszą się nad śpiącym ciałem.

Roje motyli, roje myśli

roi mi się i śni.

Zatrata

Znów wędruje czerwień twych warg

po śniegu mego ciała.

Twoje usta jak słodkie maliny,

jak musujące wino

barwą krwi znaczą ślady,

po których będziesz mógł wrócić.

Tylko jak wrócić z tej zatraty,

jak otrząsnąć się z tego zatrzęsienia miłości,

jak wrócić do codzienności?

W kokonie miłości

W tę ciszę wszeptana

twoimi ustami

kołyszę się lekko,

tak lekko jak sen.

W kokonie tej ciszy

chcę myśli twe słyszeć

w kokonie tej ciszy

chcę sercem twym bić.

Niech nicią swą cisza

mnie szczelnie omota

i niech mnie kołysze,

kołysze do snu.

Klasyfikacja

Podział na ludzi dobrych i złych 

nie wydaje się być najszczęśliwszym rozwiązaniem.

Właściwszy wydaje sie być podział

na dobrych i pogubionych.

Przy czym nie są to cechy stałe

- dobrzy mogą się pogubić,

pogubieni mogą stać się dobrzy.

Z podziałami w ogóle nigdy nie było  łatwo.

Jakkolwiek uporządkujemy ten świat,

będzie to tylko jeden z możliwych porządków.

I nawet kiedy pozamykamy wszystko

w szufladach opatrzonych odpowiednimi etykietami,

zawsze wrócimy do  początku

- świat to dzika dżungla,

a Darwin chyba miał rację.

Obraz

Jesteś jak obraz abstrakcyjny

- im dłużej patrzę, tym mniej rozumiem

i czy przybliżam, czy oddalam kroki,

co na nim jest, pojąć nie umiem.

Otchłań

Za mną wspomnień czarny tren,

nade mną gwiazda gorejąca,

co konający dzień

w otchłanie nocy strąca.

Zima

Więc jeszcze jest taki widok za oknem,

co bielą swą poraża?

A ja myślałam, że zimy nie będzie w tym roku

z powodu awarii kalendarza.

Aż tu zaskoczenie - rolety w górę i nagle

biel oczy mi zamyka,

czapy śniegu na drzewach, na dachach,

na śpiących trawnikach.

Księga Genezis

Krople myśli sączą się spod powiek,

opadają na białą kartę serca.

Chcę ją zapisać od nowa, ale nie wiem jak.

Wiem tylko, że nie mogę popełnić żadnego błędu,

żadna spłoszona litera nie może opuścić zwartego szeregu,

żaden przecinek nie może zagubić się

pośród wykrzykników i znaków zapytania.

Chcę zapisać kartę mego serca od nowa, 

powinnam jednak odwołać się do historii.

Tylko co wybrać, by nie obraził się ktoś,

że go pominęłam jak niewygodną prawdę?

Zapisuję kartę swego serca od początku

i w wielkim bólu rodzi się moja Księga Genezis.

Wierzę, że kiedyś cię spotkam

 

Wierzę, że kiedyś cię spotkam,

zrodzę cię ze swoich snów,

z marzeń najtkliwszych cię utkam,

z czerwieni róż.

I staniesz się dla mnie różą,

ze snu w jawę się przeistoczysz

po płatkach czerwonych zórz.

Spod przymkniętych powiek mi spłyniesz

po policzkach wprost do ust

i odrodzimy się jak feniks z popiołów

w miłości naszej świt.

Mówimy do siebie ciszą

Mówimy do siebie ciszą

- martwą ciszą martwego języka.

W martwym morzu obojętności

toniemy - każde z osobna.

Jakoś znoszę tę ciszę

- wolę ją niż Niagarę słów.

Jeszcze trzymam się brzytwy,

ostatecznie zostaje mi paszcza lewiatana.

Nie wiem tylko, co zrobić z tym balastem

- z tym trupem  miłości, co jak kula u nogi

ciągnie mnie na dno.

I wolę już chyba paszczę lewiatana,

dno, wszystko jedno co

- byle jak najdalej stąd.

 

 

W potrzasku

 

Nabrzmiałe myśli z niewypowiedzenia drżą,

jak zwierzę w klatce

miotają się od ściany do ściany serca.

Chcę krzyczeć, ale przyzwoitość - wariatka

zamyka mi usta na klucz.

Chcę krzyczeć, ale nie mogę

i tylko myśli z niewypowiedzenia drżą, 

że nic, tylko zwariować.

Kołowrotek

Kołowrotek mego życia

nieznanych zdarzeń przędzie nić

i snuje się przędza cienka,

abym ja mogła żyć.

Zrodzeni na dwóch gwiazdach

Nie rozumiem, Marsjaninie, co do mnie mówisz.

Jakim dziwnym językiem tłumaczysz mi świat?

Nie rozumiem cię, przybyszu z innej gwiazdy,

dzieli nas tak wiele świetlnych lat

- świetlnych lat, mgławic, czarnych dziur.

Jakaś niepojęta planeta cię zrodziła

i strąciła na Ziemię z deszczem meteorytów

- reliktem przeszłości - 

niczym spadajacą gwiazdę,

która powinna spełniać marzenia

a tylko wszystko komplikuje.

Nie rozumiem twego języka,

którym porządkujesz świat według obcych dla mnie zasad.

Sam powiedz, jakże mogę cię pojąć ja

- skomplikowana Wenusjanka?

Spacer

Czarny ocean nieba

skrzy się srebrnym blaskiem gwiazd,

księżyca łódź powoli odpływa

w odległe uliczki miasta.

I idę tak pośród kamienic,

gdzie do portu zmierza złoty krąg,

i tylko cienie płoszę przed sobą

drżeniem zmarznietych rąk.

 

Przybądź

Nie każ mi czekać na siebie,

przybądź, gdzieśkolwiek jest

i daj znak sercu memu,

bym poznała, żeś ty to ty.

Zamknij mnie w swych ramionach

jak drzwi mieszkania na klucz

i niechaj siebie zobaczę

w zwierciadle twych jasnych oczu.

Samotność niosę swą

Pejzaż twych oczu - letnie popołudnie,

słodycz twych ust - wiśniowy sad.

Dlaczego zły los nas rozdzielił

rzeką samotnych lat?

W mgławicach moich źrenic

srebrzy się wspomnień pył,

 tęczowych spojrzeń blask z mej twarzy

deszcz słonych kropel dawno zmył.

I tylko pod popiołem tej,

co ludzie zwać miłością chcą,

zamkniętą w sercu jak perłę w muszli

samotność niosę swą.

Na strunach miłości

 

Ciepło twych dłoni rozpala moje ciało.

Pod czułym dotykiem drżę jak struna we śnie poruszona.

Nasze szybkie oddechy łączą się w jeden krzyk rozkoszy.

Pomiędzy ustami przepływa miłość.

Jedność

 

Cała płonę, kiedy mnie dotykasz,

Gdy błądzisz rękoma po mapie mego ciała.

Przygarnij mnie mocno i otul płomieniem rozkoszy,

oddechem gorącym zacałuj, unieś do gwiazd.

Napełnij mnie sobą szczelnie,

przelej się w moje ciało…

na zawsze.

Połączeni

 

Mały punkt na mapie czasu – to ja

- zupełnie inna niż myślałam.

Drugi punkt – to ty, taki śmiesznie kropkowaty.

Czyjaś dłoń połączyła nas linią prostą niewidzialną.

Odtąd razem błądzimy pomiędzy tysiącami innych punktów

po papilarnych liniach życia.

 

 

 

 

Miłość

 

Wtulam się w twe ramiona

i wszystko odpływa.

Miękka cisza owija nas coraz szczelniej

po ostatni płatek pragnień.

Po mej twarzy wędruje ciepło twych warg.

Chłonę cię każdą cząstka swego ciała.

Przelej się we mnie po brzegi,

Pragnę upić się tą miłością.

Nocą

 

Rozgwieżdżone niebo nad nami

i my wtuleni w tę noc.

Jej aksamit osłania nas szczelnie

przed spojrzeniem gwiazd.

 

 

 

 

Miłość

 

Na progu mego serca przysiadła.

Przyszła cicho, niespodziewanie.

Musnęła moje usta niczym motyl,

ujęła za dłoń, spojrzała w oczy.

Nie mogłam nie utonąć w błękicie jej źrenic.

Na progu mego serca przysiadła miłość,

przyjęła zwykłą ludzką postać.

Autoportret

 

Każdego dnia odsłaniam się przed tobą

coraz bardziej.

Zza kolejnych ram mojej twarzy wyłaniam się ja,

której jeszcze nie znasz,

bo poznać mnie przecież nie możesz.

Każdego dnia odsłaniam się przed tobą

coraz bardziej…

a mimo to na zawsze pozostanę tajemnicą.

 

 

 

 

A ty kołysz mnie

 

A ty kołysz mnie do snu w kołysce swych ramion,

szeptem gorącym zaczaruj.

Niech spokojnie płyną łódki minut w nieskończoność

po bezkresnym marzeń oceanie.

Kiedy jesteś przy mnie, wszystko znika,

w drżących dłoniach cały świat mój niesiesz.

Twoje słowa jak słodkie zaklęcia

przez ogrody tajemne mnie wiodą

i stajemy w uniesieniu przed sobą

nad miłości przejrzystą wodą.

Z miłością w tle

 

Jesteś jak wyspa tropikalna.

Zanurzam się w ciebie jak w aksamit morza,

zamykam oczy i słyszę śpiew ptaków,

szumem fal odpływam za horyzont.

Przelewasz się we mnie zielenią liści, lazurem nieba,

pierzastą dłonią paproci niesiesz chłód kojący.

Wypełniasz mnie sobą szczelnie zapachem wiatru,

kwiatów, świeżą bryzą morską.

Stajesz się ciszą, światłem, drogą.

A kiedy wracam z tej podróży,

cicho przysiadam na krawędzi filiżanki

i czekam na twe usta.

Czas

 

Strumień zdarzeń…

Odwieczny, nieskończony,

dziki w swej naturze

- przepływa przez kolejne stulecia.

 

 

 

 

Hołd Bogu

 

Pośród niebiańskich łąk błękitu

spowita w ciszę aksamitu

woń kadzidlana się rozlewa.

 

Anielski chór peany śpiewa

ku czci wielkiego Boga – Ojca.

Po niebie płynie rydwan słońca.

 

Niebiosa hymn pochwalny grają,

pobladłe gwiazdy hołd składają,

ziemia wygina się w ukłonach.

 

Bądź pochwalony, wielki Boże.

Twa miłość jak bezkresne morze

niechaj przeniesie nas w przestworze,

byśmy z anielskim chórem w niebie

mogli przez wieki wielbić Ciebie.

 

 

 

Szalony wiatr

 

Poruszył wiatr kłosami zboża,

zaplótł warkocze grzywom morza.

Zaśpiewał pieśń sprzed wielu lat,

zadziwił swą fantazją świat.

 

Przeleciał wiatr nad Pacyfikiem,

potężną siłą wstrząsnął Madrytem.

Rozwichrzył drzewom włosy zielone,

wysypał z rękawa pomysły szalone.

 

Lecąc nad światem tam i z powrotem,

zgubił po drodze śmieszne kalosze.

Jeden był żółty, drugi zielony.

Ech! Wiatr szalony!

 

Tańczył i bawił się z liśćmi w berka,

zabrał dziewczynce małej cukierka.

Porwał balonik, zaniósł gdzieś w górę.

Pływał na chmurach,

skakał po murach,

śmiał się i hulał.

 

Ach! Jakbym chciała z wiatrem zaśpiewać,

Polecieć w górę, hen aż do nieba!

 

 

 

 

Milczenie

 

Może jeszcze dziś

zrzucę z siebie zużyte szaty słów.

Może jeszcze dziś

zamknę usta na klucz.

 

 

 

Deszcz

 

Srebrne strugi z nieba lecą,

w słońcu mienią się i świecą

jakby garść rzuconych pereł,

których nikt by nie pozbierał.

 

Jedne drugie w tańcu gonią,

skaczą, dźwięczą, grają, dzwonią!

W dzikim pędzie pląs swój łączą,

biegnąc, gubią się i plączą.

 

Lecą z nieba gwiazd kaskady

niczym srebrne wodospady.

Uderzają wód skrzydłami

jak drogimi klejnotami.

 

 

 

 

Moc gorącego uścisku

 

Ucałuję wiatr usypiający wśród drzew,

zamknę w gorącym uścisku

roztańczoną białą śnieżynkę.

chociaż wiem, że pozbawię ją życia.

 

 

 

 

 

Tylko jesień

 

W jesieni mego życia

myśli sanują się jak babie lato.

Tkam wątłą nić pajęczą

ze strzępów mych marzeń,

choć wiem, że ona pęknie,

lecz tkam…

W jesieni mego życia

jesienią jest nawet wiosna,

bo tylko jesień kocham

i tyko jesień powraca.

Prośba

 

Boże, który byłeś, jesteś i będziesz,

spłyń deszczem na ziemię jeszcze raz.

Jeszcze raz daj nam kamienne tablice Dekalogu

i zniszcz wszystkie złote cielce.

Boże, napraw swój świat,

jak zegarmistrz naprawia zepsute zegarki.

 

 

 

 

Noc

 

Wiruje świat zasłuchany w muzyce.

Niebo ziemię trzyma w ramionach.

Gwiazdy w jeziorze toną.

Srebrną łodzią księżyc płynie.

 

 

 

 

Jakże bliska…

 

Roztańczona w strugach deszczu,

zasłuchana w śpiewie wiatru,

otulona szalem tęczy

- muzyka.

 

Rozhuśtana wśród gałęzi,

roześmiana złotym słońcem,

pływająca w rzece wspomnień

- muzyka.

 

Zrywająca perły rosy,

rozmarzona wśród jaśminów,

jakże bliska memu sercu

- muzyka Chopina.

 

 

 

 

Nuta

 

Spadła nuta z nieba na ziemię.

Zadźwięczała, zaśpiewała,

w starych skrzypcach zamieszkała

- w starych skrzypcach świerszcza.

Jesień

 

Pośród pól, pośród łąk wrześniowych

idzie wolno zamyślona jesień.

Kolorowe liście niesie

w kasztanowych włosach.

 

 

 

Chęć zapomnienia

 

W uszach mych grzmi cisza,

rozdzierając ciemność strzałą błyskawicy.

Lotem kruka przeszywa me serce.

Otacza mnie ciemność nieprzenikniona,

łopocząc skrzydłami nocy.

I płynę z nurtem Acherontu ścigana przez Erynie.

Och! Niczego więcej nie pragnę

jak tylko wody letejskiej.

 

 

 

Opadły liście z drzew

 

Nagie drzewa wyciągały w górę swe ramiona,

zadowolone, że zrzuciły z siebie ciężar liści,

które teraz, mieniąc się kolorami tęczy,

szeleściły, mącąc świętość ciszy.

Nad światem unosiła się przejrzysta mgła.

Noc rozwieszała wkoło naszyjniki drżących kropel rosy.

Ziemia lekko wzdychała, układała się do snu

 

 

 

 

Stary zegar

 

W starym zegarze babci

wyrzeźbionym z modrzewia

bije miedziane serce.

W starym zegarze, jak w drzewie,

kukułka ma swoje gniazdo.

Stary modrzewiowy zegar

pokryty jest zmarszczkami

i tylko cienkie, spracowane dłonie

wolno odmierzają czas.

Wierzę

 

Wierzę w wiatr

grający w liściach drzew.

Wierzę w cudny zapach

bzów i fiołków.

Wierzę w słodki śpiew słowików

w wiosenny wieczór.

Wierzę w stary dom

i w spadającą gwiazdę.

Wierzę w srebrne strugi

deszczu majowego.

Wierzę w łany zbóż

i w świeży bochen chleba.

Wierzę w ludzką dłoń wyciągniętą.

Wierzę w miłość i  w szczęście.

I wierzę w Ciebie

- Boże…

 

 

Do świata

 

Jesteś oddechem wiatru.

Jesteś szeptem tajemnicy

osłoniętej mgłą czasu zaprzeszłego.

Jesteś domem bez drzwi i okien.

Jesteś krzykiem choroby nieuleczalnej.

Jesteś…

 

 

 

Bądź ze mną

 

Bądź mi kwiatem i ptakiem, i niebem.

Bądź dla mnie świeżym bochnem chleba,

bez którego nie sposób żyć.

Patrz moimi oczyma,

śmiej się i mów moimi ustami,

słuchaj moim sercem.

Po prostu bądź ze mną.

 

 

 

Pocałunek

 

Stoisz spragniony

i pochylasz się nade mną.

To nie woda

- to moje usta.

Noc

 

Jesteś ze mną – jak dobrze…

Weź dłoń moją w swoje dłonie.

Przytul mnie tak, byśmy byli jedno,

bym nie czuła siebie, ale ciebie

i kochaj mnie najmocniej, jak tylko potrafisz.

Czuję twój gorący oddech na mej twarzy.

Pocałuj mnie proszę…

Masz takie gorące usta…

Cudowne ciepło wypełnia moje serce.

Jesteś ze mną – jak dobrze…

Już nigdy nie odchodź.

Niech będzie noc aż do końca.

 

 

***

Przenikasz we mnie jak promień,

ciepłem i blaskiem mnie napełniasz,

przelewasz się rwącym potokiem lawy

i cała zaczynam płonąć.

Czuję cię przez drżący pryzmat swego ciała.

Zostań we mnie,  nie odchodź.

Zostań zamknięty w tym spazmie rozkoszy

jak w pułapce ze szkła.

Niech kipi nasza miłość,

niech stopią się nasze ciała

- walka żywiołów trwa!

Żądza i płomnień,

rozkosz i pragnienie

- przepaść bez dna.

***

 

Ubrana tylko w ciszę nocy

staję przed tobą jak drżący płomień.

Tej ciszy nocy nic nie płoszy

prócz woni bzu i oszołomień.

 

I sama nie wiem, w której chwili

płomień mój ciebie zaczął palić.

Gdy usta nasze się spotkały,

 nic już nie może nas ocalić.

 

I tylko bicie serca słyszę,

i czuję ciepło twoich dłoni,

zda się, że nad przepaścią wiszę,

a moja twarz szkarłatem płonie.

 

Z twarzy tej usta twe gorące 

schodzą już niżej, niżej jeszcze,

a dłonie twe me ciało drżące

rozkoszy przepełniają dreszczem.

O, jak mi dobrze, gdy tak schodzisz

w doliny moich pragnień skrytych

i wiem już, że w twych ramionach

zostanę aż do świtu.

[Nie] pamiętaj

Zapamiętaj śpiew wiatru,

zapamiętaj zapach kwiatów,

zapamiętaj słońce i błękit nieba,

o miłość pamiętaj,

lecz wyrzuć, proszę, z pamięci mnie.

 

To wszystko

 

Proszę, nie każ mi przestać!

Proszę, pozwól mi płakać!

To przecież wszystko, co mi po tobie zostało.

 

 

 

 

Nasz świat

 

Ciasny krąg

mrok

strach

groza

przerażenie

Dziki wzrok

lęk

niepewność

zagrożenie

Serca krzyk

tęsknota

żal

zapomnienie.

Wiersz zagubiony

 

Jesień…

Deszcz,

mrok,

mgła,

spadające liście.

Już przeszła minęła.

 

Zima…

Lód,

mróz,

śnieg,

oszronione drzewa.

Już przeszła, minęła.

 

Wiosna…

Odwilż,

przebiśniegi,

sasanki,

pierwsze pąki na drzewach.

Już przeszła, minęła.

 

Lato…

Kwiaty,

słońce,

wakacje,

gorący piasek na plaży.

Już przeszło, minęło.

 

A gdzie ty?

Ciebie jeszcze nie było.

 

 

 

Myśl ludzka

 

Myśl ludzka błądzi

po manowcach życia

- szuka drogi

do zielonej Arkadii.

Ja też jej szukam.

 

 

List

 

Ten list napisałam wczoraj.

Jeszcze dziś wrzucę go

do dziupli twego serca.

Niepogoda

 

Wiem, że słońce zachodzi

i że wschodzi czasami.

Dziś jest deszczowy dzień.

Może jutro się rozpogodzi,

gdy wiatr rozpędzi

ciemne chmury myśli.

 

 

 

Mały duży świat

 

Świat jest tak mały,

że mogę go zamknąć

w jednym słowie

i tak duży,

że nie potrafię

ogarnąć go umysłem.

 

 

 

Powódź

 

Zalał mnie potok słów.

Na brzegu nie było ratownika.

 

 

 

Przynależność

 

Tyle liści opadło dziś z drzewa.

Który był mój?

 

 

 

 

Dłoń

 

Dłoń…

Taka bliska i taka ciepła.

Twoja dłoń.

 

 

 

Pocałunek

 

Twój gorący oddech

spoczął na mych ustach

jak spłoszony motyl.

 

Panie…

Proszę, dokończ pisać swą księgę,

przecież to niemożliwe, aby świat

miał pozostać taki…

 

 

 

Myśl

 

Myśl zawisła nad przepaścią życia.

Teraz od niej zależy jej los.

 

 

Słowo

 

Słowo stało się zamiarem.

Już nigdy nie będzie czynem.

 

 

 

Moc tworzenia

 

Wiatr szarpie struny deszczu.

Takiej muzyki nie stworzył nawet Chopin.

 

 

 

Liść

 

Dziś rano umarł kolejny liść.

To epidemia czy zrządzenie losu?

 

 

 

Kometa

 

Kometa z długim warkoczem

ogrzała moje chłodne myśli.

 

 

 

Jaocean

 

Ja – niezbadany ocean

objęty w ramy serca.

***

 

Nasza twarz nie musi być

krzywym zwierciadłem.

 

 

 

 

Zaćmienie serca

 

Ta noc nigdy nie będzie dniem.

Dzisiaj jest zaćmienie serca.

 

 

 

Fatamorgana

 

Jeszcze jedna stroma ścieżka,

jeszcze jeden ostry zakręt.

Jeszcze wieczność w samotności

i tęsknota nieskończona.

Wreszcie jest… fatamorgana.

 

 

 

 

Koniczyna

 

Gdybym tak mogła być liściem,

co opada z wiatru podmuchem,

albo kwiatem, co więdnie na słońcu,

a najlepiej byłoby, gdybym mogła być

czterolistną koniczyną

i przynosić ludziom szczęście.

 

 

 

 

Po drugiej stronie czasu

 

Narodziłeś się z marzeń

jako kształt realny, namacalny.

Przeżyłeś czterdzieści cztery lata,

by żyć wiecznie po drugiej stronie czasu.

***

 

Zgasłeś jak płomień świecy

zdmuchnięty w pośpiechu,

jak myśl bezkształtna uleciałeś.

Zostawiłeś herbatę w filiżance,

jeszcze palący się papieros

i pamięć po sobie,

która będzie trwała wiecznie.

 

 

Nostalgia

 

Jeszcze tyle dróg miałeś przejechać.

Kwiaty czekają, kiedy je zasadzisz.

Dalekosiężne plany rozpierzchły się

po kątach nazbyt pustego mieszkania.

Zza firanek wychylają się twarze wspomnień…

I tylko duch nostalgii zasiadł na progu

w posępnej zadumie…

 

 

Życie

 

Nie mów mi tylko,

że nic cię nie martwi,

przecież sam wiesz,

że to nieprawda.

Nie mów mi tylko,

że wszystko rozumiesz,

- nawet filozof ma wątpliwości.

 

 

 

Wielki znak zapytania

 

Bądź mi śmiechem i szczęściem, i płaczem.

Bądź mi wiatrem, co tańczy w gałęziach drzew.

Bądź mi słońcem śmiejącym się z nieba

i powietrzem, i wodą, i chlebem.

Bądź częścią mojego życia.

Teraz jesteś tylko

wielkim znakiem zapytania,

którego sama

odgadnąć

nie umiem.

Smutek

 

Już jesień zamknęła kluczem

bramy czarodziejskiego ogrodu.

Już babie lato cienką przędzą

osnuło kwiaty lata

i spływa z nich nitkami pajęczyny.

Rdzawobrunatne liście tańczą

na kobiercu pożółkłych traw.

Krople deszczu w braterskim uścisku

połączyły się ze łzami tak,

że nie umiem ich już rozróżnić.

Klucz dzikich gęsi rozdarł głuchą ciszę.

Ćmy

 

Noc wygrywa melodie na dzwonkach naszych serc.

Jej kryształowe tony płyną przez uśpione łąki.

Pod lampą księżyca my – ćmy tańczymy naszą miłość.

 

 

Jak w teatrze

 

W moim sercu jak w teatrze.

Raz jest smutno, raz wesoło.

Gorsza sztuka, lepsza sztuka,

ale zawsze coś się dzieje.

 

 

Tragifarsa

 

Życie jest wielkim teatrem,

los tragifarsą,

ja kiepskim aktorem

miotającym się

w odmętach niedorzeczności.

 

***

 

Gdyby wszystkie światy i planety zbiec,

czy znalazłoby się dziś

prawdziwą różę,

przyjazną dłoń

i uśmiech,

co jak promień słońca drży?

Trud na miarę protestu

 

Mała mrówka

zdobywa szczyt mrowiska.

Ugina się pod ciężarem

pióra, liścia

i wykrzywia twarz

w grymasie gorzkiego protestu.

 

 

Emigracja

 

Wielka emigracja słów

z ust do ust

poraża swą bezmocą.

 

 

 

Bieg

 

A może by tak dalej biec

aż do utraty sił,

aż po horyzont łez?

Tam gdzie się kończy noc,

gdzie kaskadami mlecznych kropel

wytryska dzień.

 

 

 

 

Staw

 

Staw patrzy na mnie chłodno

spod długich, ciemnych rzęs.

Niebieskie oko leniwie mruży

i marszczy twarz falami wód.

 

 

Zdarzenie

 

Zdarzyło się tu i teraz bez żadnej wyraźnej przyczyny.

Stało się niespodziewanie jak gdyby od niechcenia.

Doświadczyło pierwszą lepszą osobę

- niekoniecznie tę, co chciało.

Cóż… Doświadczyć kogoś musiało.

Zdarzyło się tu i teraz bez słowa zapowiedzi

- jak skutek bez przyczyny.

A mogło pojawić się wszędzie,

przedtem, później, zawsze,

na granicy nieskończoności.

***

 

Wiązać strzępy słów w wypowiedź pozornie zależną.

Tak przecież jest najbezpieczniej

- pozory w końcu mogą mylić.

Szukać argumentów na poparcie tezy, której nie ma

- w końcu coś trzeba popierać.

Należy być za albo przeciw,

ale nigdy pomiędzy, na przekór.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi

wyjść na spotkanie słusznego ja,

by przekonać się, że wcale nie jest słuszne.

Stanąć w obliczu prawdy opartej na domyśle

zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem

i czekać na zbieg okoliczności,

który nie zawsze musi pojawić się

w tych okolicznościach.

 

 

Nie stało się nic

 

Gdzieś między teraz a przedtem,

w nieznanych okolicznościach

stało się wielkie nic.

Zatrzymało się w drodze znikąd donikąd,

mniej tu, więcej tam.

Wsparte o wczoraj, myślało, co zrobić dziś

- zbyt długo – dziś stało się wczoraj.

 

 

Zima

 

Pod pierzyną śniegu śpią

kwiaty, zioła, źdźbła traw.

Otulone szczelnie po ostatni płatek,

czekają, aż obudzi je pocałunek słońca.

 

 

Zaledwie chwila

 

Wychylił się z zaledwie wczoraj do prawie dziś.

Wychylił się tak, na wszelki wypadek.

Co chciał zobaczyć lub czego nie zobaczyć?

Chciał tylko upewnić się, że to nie był jego ostatni dzień?

Wychylił się tak, z czystej ciekawości,

a już pozostać musiał tu.

A więc to była zasadzka?

Stąd nie ma powrotu?

No cóż… Na szczęści można jeszcze

wychylić się w jutro.

 

Triumf

 

Pierwsze słowo stawiane niepewnie

jak pierwszy krok.

Trochę dziwne, nawet brzmi inaczej,

ale można je zrozumieć.

Jest w nim coś znanego, bliskiego sercu

- maleńkie uśmiechnięte usta

z zaledwie kilkoma ząbkami

i triumfalny oczu blask.

 

 

 

Kompletny człowiek

 

Mały człowiek a zupełnie cały.

Niczego mu nie brak:

ma ręce, nogi, usta, włosy,

nawet oczy szeroko otwarte zdziwieniem.

Wszystko na swoim miejscu,

w idealnym porządku,

we właściwych sobie proporcjach

- słowem stworzony na miarę

ludzkich oczekiwań.

Wschód słońca

 

Dziś o świcie ptaki wszczęły alarm:

„Na niebie wybuchł pożar!

Łuną czerwieni zakwitł jak mak,

blaskiem różanym rozlał się po ziemi,

zza horyzontu wytoczył się kulą ognistą.”

 

 

Myśl

 

Myśl wszechogromna, stwarzająca światy

skrzydła rozpięła do lotu.

Na jaką planetę podążymy obie

- ja taka mała i ona potężna?

 

 

Tajemnica

 

Tak wiele tajemnic przede mną,

tak wiele tajemnic za mną.

Pomiędzy tym, co było,

a tym, co się jeszcze stanie,

w oceanie czasu jak okruch wszechistnienia

spoglądam w niewidzialne oblicze Boga.

I tylko wciąż brak mi odwagi,

by rozsunąć dłonią chmury

i spojrzeć niebu prosto w twarz.

Kamień

 

Zastanawiam się nad celowością

istnienia kamienia.

To iście osobliwy stwór.

Nic go nie wzrusza,

niczemu się nie dziwi,

niczego nie jest w stanie pojąć.

Ot, leży z uporem godnym podziwu

I nawet nie wie, że przechodzę obok niego.

 

Śpieszmy się

 

„Śpieszmy się kochać ludzi, tak prędko odchodzą.”

Lecz dokąd odchodzą i dlaczego prędko?

Zaledwie się zbliżą, a już cień zostaje.

Jak pociągi w drodze, jak ptaki w przelocie.

A może biec za nimi, dotrzymać im kroku?

Spieszmy się dostrzec ludzi, tak prędko przechodzą.

 

 

 

Potop

 

Gradobicie słów, potok rozwścieczonej nienawiści,

a w środku tego piekła - my

z początku dwudziestego pierwszego wieku.

Zróbmy coś! Nie możemy tak po prostu zginąć.

Przecież to jeszcze nie koniec świata.

Zróbmy coś! Szybko!

Zbudujmy arkę! Mo…

Niedoczekanie

 

Stanęłam twarzą w twarz z nowym stuleciem.

Spotkanie zapowiadało się obiecująco

- liczyłam na wiele wyjaśnień, wskazówek,

może kilka gotowych rozwiązań.

Oparłam się ostrożnie o pierwszy dzień stycznia

- stał pewnie na swych młodych nogach.

Też czekał. Czekaliśmy razem – niedługo

- zmarł po dwudziestu czterech godzinach.

Pierwsza ofiara tego wieku.

Nowy władca – czasożerca pochłonął jeszcze kilka dni,

Rozsypały się śnieżnobiałymi kartami po ziemi.

Żadnej odpowiedzi, żadnej wskazówki,

ani jednego rozwiązania!

Nie powiedział nawet, czy ma zamiar być

czasem przyszłym prostym, czy złożonym.

 

 

Majowa noc

 

Nad łąką mgła się senna ściele,

zioła uśpione w traw pościeli

powietrze napełniają drżące

zapachem swym odurzającym.

 

Od strony sadu szept się niesie

po srebrnokryształowej rosie.

W tym szepcie słodkie tajemnice,

przysięgi święte, obietnice.

 

To zakochani w noc majową

wszeptani w siebie, w swoje słowa,

w jaśminu kwiaty zanurzeni

miłość wyznają w uniesieniu.

 

A noc w wyznania te wsłuchana

przysiadła cicho zadumana

i wśród spóźnionych kwiatów wiśni

ich miłość wielką pragnie wyśnić.

 

Wzruszony słowik w dźwięcznych trelach

dziewczęce serce onieśmiela,

a wkoło mgła się senna ściele,

gdzie zioła w rośnej śpią pościeli.

Letnie popołudnie

 

Złotym blaskiem słońce

przelewa się do dzbana,

po brzegi napełnia szklanki.

Stara lipa przeciąga się,

powietrze drży, faluje,

za stołem zasiada sen.

 

 

 

Patrząc w niebo

 

Nade mną nieba lazur złoty

wyhaftowany słońca nicią

rozpostarł skrzydła swe ogromne

jak ptak, co zrywa się do lotu.

Opływa mnie obłokiem miękkim,

szalem tęczowym się przegina

za horyzontu dal bezkresną.

Spoglądam ufnie w sufit świata

- wiem, że nie spadnie mi na głowę.

 

 

Boska rodzi się moc

 

Znów Dziecina się rodzi,

z nią miłość na świat przychodzi

w postaci kruchej i świętej

w ramionach Świętej Panienki.

 

Hej płyń, kolędo, płyń

w spokojną, grudniową noc.

Hej płyń, kolędo, płyń,

gdzie boska rodzi się moc.

 

Nie było, Dziecię, dla Ciebie

miejsca w serc ludzkich gospodzie.

Choć mogłeś narodzić się w niebie,

tyś wolał marznąć na chłodzie.

 

Hej płyń, kolędo, płyń

w spokojną, grudniową noc.

Hej płyń, kolędo, płyń,

gdzie boska rodzi się moc.

 

Podnosisz rączkę swą małą,

przemieniasz serca ludzi.

Wraz z przyjściem Twym, o Panie,

nadzieja w nas się budzi.

 

Hej płyń, kolędo, płyń

w spokojną, grudniową noc.

Hej płyń, kolędo, płyń,

gdzie boska rodzi się moc.

 

 

 

 

Samotność

 

Samotne godziny odpływają w pożółkłe kalendarze,

klepsydra serca strużką krwi odmierza mi czas.

Ciężką głowę kładę na poduszce i czekam na tę,

która podobno jest, a przynajmniej się przydarza.

Ale przecież życie rządzi się swoimi prawami,

nie szeleści kruchymi kartkami powieści,

nie szumi taśmą filmową.

Może tylko tam szybciej bije serce,

usta ku ustom się chylą?

Ile można czekać na miłość, która podobno jest

na planecie zwanej Ziemią?

Przebudzenie

 

Czas zrywa kartki z kalendarza,

do gwiazd unosi obłok marzeń,

chociaż myślimy o przyszłości,

ciągle dźwigamy wspomnień bagaż.

 

Wpatrzeni w ulic pasma szare,

w sercach skrywamy swoje skarby.

Wielu próbuje w tło się wtopić,

jak kameleon zmienić barwę.

 

Dlaczego wiary w nas tak mało

w to, że możemy zdobyć szczyty

i tylko jeszcze tli się w sercu

pragnień odległych żar ukryty?

 

Już czas rozpalić w sercu swoim

płomień nadziei, ogień wiary,

już czas wyzwolić się z niemocy

i w czyn wprowadzić swe zamiary.

 

Wiem, że jeżeli tylko zechcę,

mogę marzenia ucieleśnić,

wiem, że jeżeli nie spróbuję,

to mogę swoje życie prześnić.

 

Nie chcę być tylko lalką śpiącą,

co nawet nie wie, że istnieje,

dzisiaj się budzę z odrętwienia

i niechaj, co ma być, się dzieje.

Cmentarz

 

Ciche aleje starego cmentarza…

Wiatr wyje między kamiennymi płytami

i wznosi się w górę, by rozbrzmieć echem tysięcznym,

huczy w mych uszach,

jakbym głos z wnętrza ziemi słyszała,

co swą siłą chce zburzyć pomniki zastygłe w marmurze.

Wsłuchuję się w te jęki nieziemskie

i ogarnia mnie lęk i trwoga,

jakieś nieludzkie przerażenie.

Idę i rozmyślam o nicości ludzkiego istnienia.

 

 

 

 

Jesień

 

Jesienne liście rozwieje wiatr,

jesienne liście polecą w świat.

W jesiennych liściach ukryty żal

odleci razem z nimi w dal.

 

W jesiennych drzewach wiatr głosno wyje,

w jesiennych drzewach wiatr głosno łka.

W jesiennych drzewach smutek żyje, 

w jesiennych drzewach mieszkam ja.

 

Jesienne pola okryła mgła,

jesienne drogi toną we łzach.

Jesienne niebo ciężko oddycha,

ja cicho wzdycham...

 

 

Brzoza

 

Stoi biała brzoza w polu,

obstąpiły ją topole.

Stoi dumna i wyniosła,

jakby tylko ona rosła.

 

W białą suknię jest ubrana.

Srebrne włosy po kolana

wiatr rozwiewa jej od rana.

Stoi w rosie traw skąpana.

 

Wśród jej liści tańczy słońce

- jasne, złote i gorące.

Niebo nad nią jaśniejące

rozsypało łez tysiące.

 

Ptak, co cudnym głosem śpiewa,

rozkołysał wszystkie drzewa.

Tańczy wiotka brzoza – panna

od wieczora aż do rana.

 

Szumem wiatru ponaglana,

przez topole podziwiana.

Wielkiej urody jest brzoza.

Stoi niczym panna młoda.

 

Cała w bieli, srebrze tonie.

Słońce wśród gałązek płonie,

Księżyc, gwiazdy w nią wplecione

tworzą cudną aureolę

Kraina marzeń

Móc przenieść się w krainę marzeń, w kraj baśni i czarów.

Tam, gdzie czas stoi w miejscu i gdzie nie ma zegarów.

Gdzie rusałki są i wróżki,

gdzie w powietrzu sie unoszą dobre duszki.

Tam, gdzie nie ma smutku, ni cierpienia,

tam, gdzie płynie srebrna rzeka zapomnienia

możesz życie wieść spokojne i radosne

w kraju, gdzie panuje wieczna wiosna.

Wiem

Wiem, że nic nie wiem

prócz tego, że ktoś

już to powiedzial.

Sen

Sen jak ćma przeleciał

ponad lampą księżyca.

Tuli się do gwiazd.

Grawitacja

Zawieszona między niebem a ziemią,

nie wiem, w którą stronę ulecieć.

Silniejsza okazała się grawitacja.

To ona podjęła decyzję.

Bezsilność

Nie mam sił bronić się przed miłością,

nie potrafię przed nią uciec.

Może gdyby okazała mi więcej litości,

nie musiałabym zazdrościć kamieniom.

Wędrujące serce

Moje serce wolno idzie drogą życia.

Czasem biegnie, ciężko dysząc,

czasem siądzie gdzieś pod drzewem,

czasem trampek zdejmie z nogi,

by wysypać z niego kamień.

To znów wstaje, bierze plecak

i rozgląda się ciekawie.

Gdy jest smutne, cicho płacze,

gdy wesołe - w głos sie śmieje.

Goni ptaki i obłoki,

zbiera kwiaty i motyle.

Zdarza się, że się przewróci,

ale wstaje, by isć dalej.

Wiosenny ogród

 

Spaceruję ścieżką po ogrodzie.

Drzewa kwitnące odbijają się w wodzie.

Na ziemi dywan z traw zielonych rozesłany,

cały w kolorowe kwiaty tkany.

 

Tu kwitnie tulipan, tam narcyz pąki swe roztula,

W mych włosach kasztanowych wiatr wiosenny hula.

Oszołamia mnie cudowny zapach bzu.

W mych piersiach młodych brakuje już tchu.

 

Wśród zieleni bieleje konwalia majowa

- wszystkich kwiatów wiosenna królowa,

A tuż obok zawilec nieśmiało wychyla swą głowę,

kaczeńce żółte kwitną nad pobliskim rowem.

 

Złote słońce  ciepłe śle promienie

i wśród drzew zielonych błyska.

Tam fontanna srebrnym strumieniem

marmurowa tryska.

 

Nad mą głową śnieżnobiała brama

sięgająca pod niebiosa.

Wiatr zrywa z niej kwiaty jabłoni

i gubi w mych włosach.

 

Już mrok zapada w ogrodzie,

Który pogrążył się we śnie

i tylko słodka woń maciejki w me piersi młode

powiew tajemnicy tchnie.

 

 

 

 

Podarunek

 

Chcę być piękna, chociaż…

i bez urody bym się obeszła.

Chcę być młoda, ale…

i bez tego bym mogła istnieć.

Podaruj mi, proszę, tylko miłość,

bez której nie sposób żyć,

jak nie można żyć bez powietrza.

Zielony las

 

Las tysiącem odcieni zieleni

jak kryształowa kula się mieni.

Zielone ściany, bramy zielone,

zielony dywan z mchu rozścielony.

 

Las to piękny pałac zielony,

niezbadany, tajemniczy, niezmierzony.

Sosny w swych sukniach zielonych

szyszki we włosy mają wplecione.

 

Ptak pięknie śpiewa wśród zielonych liści,

w pobliskich krzakach tajemniczo coś szeleści.

To z nory jeż wyszedł kolczasty

i toczy się po ścieżce jak kula iglasta.

 

Pośród tej zieleni malina czerwienieje,

Tam borówka czarna wesoło się śmieje.

Brzoza smukła i lekka, co rośnie w tarninie,

Lekko się kołysze i zda się, że płynie.

 

Płoche sarny po zielonej chodzą polanie.

Dalej głowy swe wychylają łanie.

Gdzieś sowa niepewnie zahuczy

i noc czarna zamknie bramy lasu kluczem.

Dziwne uczucie

 

Czy można w jednej chwili

być smutnym i szczęśliwym?

Czy można w jednej chwili

wznieść się w górę i runąć w przepaść?

Tak czułam się, gdy znów cię ujrzałam.

 

 

Uśpione serce

 

Moja miłość do ciebie już się wypaliła.

Jeszcze niedawno tliła się w sercu mała iskierka,

ale i ta zgasła.

Moje serce stało się obojętne na kolor twych oczu,

już nie drży, gdy tylko usłyszy twój głos.

Moja miłość do ciebie umarła,

już nic jej nie wskrzesi.

Dla ciebie moje serce śpi,

nie budź go, proszę.

 

 

Ćma

 

Jakim cudem można żyć bez miłości,

bez czułego dotyku rąk?

Jakim cudem można żyć bez miłości,

w samotności odmierzać zachody i wschody?

Jakim cudem jeszcze żyję ja

- ciepła spragniona ćma?

Skutek włamania

 

Ktoś wdarł się do mej pamięci

i rozsypał myśli.

Teraz leżą

jak stos kartek.

Nie mam sił, by je pozbierać,

nie potrafię bez nich myśleć.

Poezja

Poezja jest jak wicher rozszalały,

co ziarenko ludzkości porywa

i dla większej świata tego chwały

do walki o godność ludzką wzywa.

Jest jak kwiat, co rozkwita na drzewie,

jest muzyką, miłością, gniewem

i radością, i smutkiem, i śmiechem,

jest ludzkiego serca echem.

Jest marzeniem do końca niespełnionym,

by nieść prawdę umysłom spragnionym,

by nadziei płomyk nieść i wiary,

gdy się zdaje, że pomogą tylko czary.

Kiedy życie jest nad miarę cieżkie,

słowa stawia w szeregi zwycięskie,

by ich brzmienie w chwilach załamania

chęć do życia dało i powstania.

 

 

 

Co będzie?

 

Zbieram wspomnienia jak kolekcjoner znaczki.

Chowam je skrzętnie pomiędzy kartki kalendarza

i z trwogą patrzę na wolno sunące wskazówki zegara.

Co będzie, gdy czas się cofnie?

Nie... To jest chyba niemożliwe.

 

 

Szczęśliwa gwiazda

 

Wiem, że gdzieś tam w górze jest moja gwiazda

i wiem, że jest szczęśliwa.

Muszę tylko ją znaleźć w tym bezkresnym oceanie,

w który zanurza się co noc mój wzrok.

Z uporem przedzieram się przez konstelacje,

przemierzam Drogę Mleczną z lampą księżyca u boku

jak żeglarz, który zgubił mapę i kompas,

ale szukam dalej, bo wiem, że tam w górze

jest moja szczęśliwa gwiazda.

Gabryś i Agatka

 

Mały Gabryś i Agatka,

co nie lubią w miejscu siedzieć,

wyruszają na wyprawę,

aby czegoś się dowiedzieć.

Już o świcie spakowane

dwa plecaki i koszyki.

W nich pluszaki ulubione

i najlepsze smakołyki.

Idą, Gabryś i Agatka,

przez ogrodu ścieżki kręte,

lecz po chwili już znikają

gdzieś w oddali za zakrętem.

Wiele godzin dziś upłynie,

słońce nisko hen się stoczy

i zmęczenie coraz większe

dzieciom zamknąć zechce oczy.

Wówczas Gabryś i Agatka

znów pojawią się na ścieżce,

choć strudzeni,

lecz szczęśliwi,

w koszach słodkie niosąc jabłka,

wrócą w progi swojej chatki

mały Gabryś i Agatka.

***

Gdyby wszystkie światy i planety zbiec,

czy znalazłoby się dziś

prawdziwą różę,

przyjazną dłoń

i uśmiech

co jak promień słońca drży?

Sytuacja bez wyjścia

Błądzę między dobrem a złem

jak statek między skałami.

Gubię się w labiryncie myśli i wrażeń.

Teraz wiem, co czuł Odys,

przepływając między Skyllą a Charybdą,

rozumiem Tezeusza wchodzącego do labiryntu.

Wiem jednak, że mnie nie uratuje Ariadna,

nie ujrzę blasku latarni wskazujacej drogę do portu.

Dłoń

Jasna dłoń

zagubiona w czasie,

zawieszona w przestrzeni

drży w tęsknym oczekiwaniu.

Lęk

Kolejny raz wskrzeszam nadzieję.

Widocznie jestem zbyt naiwna, by dać jej spokój.

Kolejny raz zapalam zapałkę i osłaniam ją,

chociaż wiem, że powinnam oświetlać drogę.

Jednak nie potrafię. Tak boję się, że zgaśnie.

***

Móc choć na chwilę przestać istnieć

- nie myśleć, nie czuć, nie być.

Rozsypać się w przestworzach

bodaj na mgnienie oka,

 by spojrzeć z dystansu

i przekonać się, że trzeba wrócić,

jakkolwiek niedorzeczne wydaje się życie.

Naiwność

Jak dziś trudno poukładać klocki życia w sensowną całość,

Jakże trudno zebrać to, co się stłukło nieopatrznie.

Strzępy słów wykrzyczanych niepotrzebnie

wymknęły sie poza ramy zdania.

Marzenia - dawne siostry,  którymi dziś gardzę nawet ja,

komu są potrzebne?

I tylko głupia naiwność staje kością w gardle aż do  łez.

Miłość

Miłość ma kolor niebieski jak twe oczy,

jest miękka jak twe dłonie, w które mogę się wtulić.

Miłość zamyka się w granicach twych ramion

- jedynej pewnej twierdzy.

Biciem twego serca odmierza nam wspólny czas.

Ból

Pustka jest we mnie,

o ściany serca obija się żal,

który nosi twoje imię,

drzazgami wspomnień wciąż mnie rani.

Pamięć nie daje mi spokoju.

Letejskiej wody chcę się napić

i nic nie wiedzieć, już nic nie tracić.

Jak boli miłość, gdy umiera

zabita ręką ukochaną.

***

Pasujemy do siebie jak wół do karety,

jak kwiatek do kożucha, jak do nosa pięść

- ni przypiął, ni przyłatał.

Taki wybryk natury,

chichot losu i więcej nic.

Wspomnienie

Twoje dłonie delikatne

czyje ręce do ust twych dziś niosą?

Na kogo spada deszcz twych pocałunków

pod osłoną nocy

i po kim błądzą twe kochane oczy,

w których śmiech jak w bursztynach zamknięty,

bo przecież już tak dawno nie po mnie?

Dom, który umiera

Dom coraz bardziej zapada się w siebie.

Próg, który przed laty przekroczyli gospodarze,

udając się w ostatnią drogę, postękuje żałośnie.

Dzikie wino pnie się po ścianach, czepia się klamki,

 zagląda do okien, rozpaczliwie wygląda znajomych twarzy

i nie może pojąć tej ciszy, która tak tu nie pasuje.

Płot dawno przegrał walkę z czasem, wyblakłe sztachety

pochyliły się ku ziemi w niskich ukłonach

- zabrakło dłoni, które o nie dbały.

I tylko w sadzie niestrudzenie zakwitają jabłonie,

na których jesienią wonne jabłka wiatr kołysze.

Podróż

Po szybach spływają resztki dnia,

ciemność rozlewa się dokoła,

za oknem majaczą drzewa -  świadkowie przeszłości.

Cienie wspomnień z kątów wychodzą,

rozłażą się, czepiają się mych myśli.

Przed oczyma wyświetla się niemy film, 

w nim dzieciństwo, młodość.

Kiedy to było? Sto lat temu czy jeszcze dawniej?

Ach! Kiedy do chmur tak huśtawka mnie niosła

a bagaż był taki lekki?

Po szybach spływają resztki dnia,

pociąg życia pędzi coraz szybciej.

Mijam kolejne stacje, na których nie mogę wysiąść,

chociaż wiem, że kiedyś to się stanie. 

Wtedy po szybach spłynie mój ostatni dzień

i pociąg się zatrzyma.

Moje serce

 

W rymy cię, najdroższy, złożę,

w najcudowniejszą melodię

- niech płyną dźwięki w przestworze

do ptaków rajskich podobne.

 

Niech rozsypią się nutami po niebie,

niech zadzwonią pieśnią skowronka.

A gdy wrócisz, kochany, wiatru tchnieniem,

w serce cię swoje zamienię.

 

 

 

 

Odurzenie

 

Wybiegłaś wczesnym rankiem nad stawu błękitną taflę,

wiatr podmuchem lekkim pieścił twe złote włosy,

na wodzie nenufary ze snu się budziły.

Gdy lekko wsiadłaś do łodzi, zakołysała się chwila.

Zanurzyłaś swe dłonie w toń kryształową, czystą

i błękit nieba, i wody z błękitem twych oczu się zmieszał.

I cisza się uczyniła, i staw cały oniemiał

zdumiony głębią spojrzenia, którego odbić nie umiał.

Pieściłaś delikatnie różowy kwiatów jedwab,

co słodką, odurzającą woń wkoło rozlewał.

Zamknęłaś oczy, najmilsza, owładnięta tym czarem

chwili, zapachu, ciszy i ptaków radosnym trelem.

I odpłynęła łódź twego serca w kraje odległe, baśniowe

a ty pozostałaś, najmilsza, wśród kwiatów i listowia.

 

 

Połów

 

O ty, z chmurnym licem, co w głębiny nieba patrzysz,

na którym księżyc w podstępne sieci roje gwiazd złotych zagarnia

- czego szukasz w tym falującym aksamicie, za czym twój wzrok podąża?

Gwiazdy próbują uciec przed zdradziecką siecią, spadają w otchłań nocy,

a ty je w dłonie pochwycasz i jaśnieje twarz twoja chłodnym blaskiem owiana,

a księżyc spogląda zazdrośnie,  niebo chmurami przesłania.

I nikną gwiazdy na niebie i ciemność wszystko okrywa.

Powracasz do domu chmurna z rękoma gwiazd pełnymi.

Przedziwna historia

 

Daleko, daleko,
za górą, za rzeką

w odległej krainie,

która z czarów słynie

zdarzyła się kiedyś

historia przedziwna.

 

Otóż, dnia pewnego

bardzo pogodnego

małe leśne duszki

zaprosiły wróżki

na bal poziomkowy

w pałacu królowej.

 

Skoro tylko słońce

spać się położyło,

zaraz na polanie

gwarno się zrobiło.

Z wszystkich leśnych dróżek

pośród śmiechu wróżek

karety zjechały

przed pałac wspaniały.

 

Wysiadły z powozów

zaproszone damy.

Wnet cała polana

tęczą zajaśniała,

gdyż każda z przybyłych

barwną suknię miała.

Różyczka – różową

Laura – fioletową,

a piękna Anielka

jak niebo chabrową.

 

Wbiegły do pałacu

niczym bukiet kwiatów

- każda cudna, miła,

wszystkie w pięknych szatach.

Przywitała gości

żona jegomości

- króla leśnych duszków,

elfów i kwiatuszków.

Podziwiały damy

elfy, leśne duszki

i dla królewicza

zabiło serduszko.

Nie mógł on oderwać

wzroku od Różyczki,

która swą urodą

przyćmiła księżniczki.

Je też na zabawę

dzisiaj zaproszono,

albowiem królewicz

pragnął wybrać żonę. 

 

Zagrała muzyka

leśnego walczyka,

poprosił królewicz

do tańca Różyczkę,

czule mówił do niej,

spoglądał w twarzyczkę,

w jej oczy zielone,

aż wreszcie powiedział,

że chce ją za żonę

 

Ta onieśmielona

prędko się zgodziła

ku wielkiej radości

królewskiego syna.

Wkrótce ogłoszono

młodych zaślubiny,

które się odbyły

przed nastaniem zimy.

 

Czarowna

 

Ach! Ileż piękna w twoich oczach,

ile się w nich rozlewa blasku.

Tak zamyślona w dal spoglądasz

na ławce w parku tuż o brzasku.

W zachwycie kroki swe wstrzymałem,

bojąc się spłoszyć myśli twoje,

które się nad twą głową wznoszą

niczym motyli barwnych roje.

Serce me pełne niepokoju

zamarło w piersi na chwil parę.

I wciąż nie wierzę temu szczęściu,

co moim stało się udziałem.

Ach! Gdyby można czas zatrzymać

i w tej czarownej zostać chwili,

upajać się widokiem twoim,

przed którym Wenus czoło chyli.

 

 

Spojrzenie

 

Spojrzałaś na mnie, a ja czułem,

że cały w popiół się obracam.

Płomienie oczu twych, jak świece

dokoła tęczę blasków kładły.

I wszystkie Etny tego świata

spłynęły na mnie lawą wrzącą,

gdy tak patrzyłaś na mnie chwilę,

co się zdawała nie mieć końca.

Nie wiem, doprawdy, ileż można

jak Feniks w popiół się obracać,

przestawać istnieć na ócz mgnienie

i znów z popiołów się odradzać.                  

 

 

 

Ta chwila

 

O, ty, co głowę skłaniasz w zamyśleniu,

dłonią poprawiasz włosów pukiel,

jakże zazdroszczę im w tej chwili

pieszczoty twojej ręki drżącej.

Ach, gdybym mógł być chociaż perłą

w tych zwojach misternie upiętych,

gdybym chociaż przez chwilę jedną

mógł być tak czule dotknięty.

Rzęs twoich czarne wachlarze

rzucają długie cienie,

o, gdyby cień ten przebiegł przeze mnie,

bodaj przez krótkie chwili mgnienie.

 

 

 

Zamyślona

 

Wśród mgieł idziesz zamyślona,

skąpana w otchłaniach nocy.

Biel sukni płynie za tobą,

muślinem gładzi ciszę.

Snują się cienie dokoła,

stąpają myśli na palcach.

Gwiazdy spadają z nieba,

wirują w rytmie walca.

I blaskiem się napełniasz,

przejmujesz pył księżyca.

Jesteś, a jednak cię nie ma,

a mnie to tak zachwyca.

Rozstanie

 

Madame, nie tańczysz dzisiaj walca?

Do twarzy ci w tej gniewu chmurze.

Spojrzenie twoje iskry ciska,

policzki – dwie pąsowe róże.

Ach! Za cóż gniewasz się tak na mnie?

Cóż ci takiego uczyniłem?

Czyś zapomniała, o, niewdzięczna,

jak duszą całą cię wielbiłem?

Czyś zapomniała, jak o świcie

wręczyłem ci pęk bzów kwitnących

jak idąc z tobą po ogrodzie,

gdy żar się z nieba lał w południe

chroniłem cię przed blaskiem słońca,

niosąc nad tobą parasolkę?

Teraz, gdy wieczór nas owionął,

odwracasz chmurną twarz do ściany

i już nie darzysz mnie swą dłonią,

bo już nie jestem ten kochany.

Zatem odchodzę, bywaj zdrowa,

w pamięci swojej cię zachowam.

Koncert

 

Zamykasz oczy i  w skupieniu

pochylasz się nad fortepianem,

aż nagle dźwięki mącą ciszę

i biegną palce po klawiszach,

płynie melodii rwący strumień.

Drzewa na wietrze się kołyszą,

kantyczki deszczu dźwięcznie dzwonią,

wyczarowane twoją dłonią.

I coraz prędzej, coraz mocniej

sypią się z nieba srebrną strugą

i w dzikim szale dzwonią fugą.

Złowrogi pomruk słychać w dali,

Wicher furioso piaskiem wiruje.

Subito – grzmot!

Zamiera wszystko na chwil parę,

błyskawic lśniące ostrze pruje

zmoczone chmur łachmany szare.

Zwolniły palce twoje biegu,

wichura cichnie, rzedną strugi

i choć skończyłaś grać, ja nadal

słyszę to wszystko jeszcze długo.

Radość

 

Dokąd tak biegniesz przez łąkę

z bukietem radości nad głową?

Jak motyl lekko się wznosisz

nad falą szmaragdową.

Wybiegłaś szczęściu naprzeciw,

by je pochwycić w ramiona,

by zdążyć się nim nacieszyć,

nim kolejny dzień skona.

Piosenkę radosną nucisz

i tańczysz z wiatrem we włosach,

i nic nie widzisz, nie słyszysz,

i nie chcesz już zawrócić.

Powiedz, skąd w tobie tyle radości,

skąd szczęście takie się bierze?

Skąd? Jeśli powiem, że z serca,

czy wtedy mi uwierzysz?

Pożegnanie

 

Spotkaliśmy się, miły,

ostatni raz na balu,

oczy twe wtedy miały

głęboki odcień żalu.

 

W lichtarzach świece konały,

Widziałam w mgle twych źrenic

przeszłości naszej cienie,

co snuły się wspomnieniem.

 

Tyleśmy tutaj razem

słów tajemnych szeptali,

uciekając od innych,

siebie żeśmy szukali.

 

Zwierciadła odbijały

obrazy naszych marzeń,

lecz żadne z nich nie odgadło

dalszego biegu zdarzeń.

 

Jak piorun spadła na mnie

wieść, że musisz odjechać,

że nigdy nie powrócisz,

więc nie powinnam czekać.

 

Czułam, że serce moje

zamiera z przerażenia.

Więc jak to? Nie mogę ci nawet

powiedzieć „Do widzenia”?

 

 

A więc żegnaj, kochany,

łez moich nie zobaczysz.

Nie chcę słowa pociechy

- dziś one nic nie znaczą.

 

Lecz wiem, że będziesz tęsknić,

wiem, że nieraz zapłaczesz,

wiem też, że cię, mój miły,

już nigdy nie zobaczę.

Wiśniowy sad

 

Wszystkie wiśnie zakwitły w sadzie,

różowym obłokiem płyną po niebie.

Promienie słońca w kwiaty wplątane

już rozpoczęły wiosenny taniec,

gładzą różowe kwiatów koronki,

drżą delikatne płatki na wietrze,

bojąc się zbudzić liście, które śpią jeszcze.

Woń się cudowna wkoło rozlewa,

miodny zapach pszczoły przywabia.

W koronach wiśni skowronek śpiewa,

słodka melodia w tańcu omdlewa

i płynie wstęgą różanozłotą,

oplata drzewa, kłania się płotom.

Ach! Ileż piękna jest w tym widoku

i jakiż z niego tchnie błogi spokój.

Tańcząca

 

Wirujesz w takt walca

tak lekko na palcach

niesiona muzyką

jak na wietrze kwiat.

 

Szelestem jedwabiu

unosisz się szybko

porwana tak nagle

przez dźwięczący nurt.

 

Kandelabr pod ścianą

oniemiał z zachwytu

i ściga swym blaskiem

najlżejszy twój ruch.

 

A ty już odpływasz

księżyca sonatą

nim ostatnie dźwięki

wybrzmią fugą ech.

 

Spojrzenie

 

W twych oczu jezior głębinie

bursztyny mych źrenic zanurzam

i schodzę w tę otchłań zamgloną,

co wciąga mnie z siłą tajemną.

Owładnąłeś mnie magią spojrzenia

tak, że wzroku odwrócić nie mogę.

Co jest w jezior tych głębi, odpowiedz,

nim na wieki w ich wodach utonę.

 

 

 

Zamieć

 

Śnieżna kipiel w polu szaleje,

biały popiół świat zasypuje.

Anioł burzy przeleciał nad ziemią,

chmur zawojem przesłonił niebo.

Wiatr się wzmaga, unosi zasp wydmy,

smaga w oczy i dech zapiera.

Drzewa w trwodze chylą swe karki,

śniegu płachta skrzypi pod nogą.

Świst, huk, jęki ponad drogą się wznoszą,

ponad drogą, co w nicość się obraca.

Przy niej brzozy jak widma majaczą,

przerażony świat w mroku tonie.

Miłość

 

Spoglądam na twą twarz różaną

ukrytą za wachlarza cieniem.

Girlandy kwiatów, co skroń zdobią,

pobladły, pięknem twym olśnione.

Wtem wypadł wachlarz z dłoni drżącej,

odsłonił ócz zwierciadła lśniące,

w których odbicie swoje widzę

w głębi, co zda się nie mieć końca.

Na te zwierciadła rzęs zasłony

spuszczasz, spojrzeniem mym zmieszana.

I nawet nie wiesz, nie przeczuwasz,

żeś jest ta jedna, ta kochana.

Bo jakże mógłbym kochać inną

teraz, gdym ujrzał cię raz pierwszy

taką łagodną i niewinną

jak myśl najczulszą pośród wierszy?

Fraszki

 

Dama

Suknia od Prady, torebka od Diora,

 serce od aligatora.

O manierach zaś nie wspomnę, 

bo by już było po mnie.

Sejm

Ten ma rację, kto głośniej krzyczy

- tu siła głosu się liczy

i za nic stoją argumenty,

gdzie wrzsk i pięść za fundamenty.

 

Reklama

Reklamuje wdzięki młodości,

które za sobą mają lata świetności.

I reklama nic nie pomoże,

kiedy towar pożal się Boże.

Purysta

Świetnie włada ojczystą mową

- kaleczy tylko co drugie słowo

i z angielskiego wyrazy pożycza,

ale wszak to powszechny zwyczaj.

Wybaczenie

Urazy do nikogo nie chowa,

za bliźnich modli się do Boga:

"Odpuść im, Panie,

bo ja nie jestem w stanie".

 

Oswobodzony

Kontent, że ciężar z ramion zrzucił

i że ktoś dał się nim objuczyć,

poczuł się tak lotny,

że w mig się ulotnił.

Diabelska myśl

Wpadł człowiek na koncept nowy:

"Nie będę używał głowy".

Diabeł już zaciera ręce:

"Byle takich mądrych wiecej".

Tolerancyjna

 

Osoba z niej ugodowa,

na kompromisy zawsze gotowa.

Szanuje nawet demokrację

pod warunkiem, że zawsze ma rację.

Cena władzy

 

Ledwie na placówce rządy objęła,

zaraz jej władza rozum odjęła.

Smutny to skutek wejścia na stołek,

że się w diablicę zmienił aniołek.

Wyścigi

Urządzono wyścigi tak,

aby wygrał, kto wygrać miał.

Znów formalności stało się zadość

i nastała powszechna ra – dość.

Zawody

Gdzie głupota i pycha w szranki z sobą stają,

tam instynkty najdziksze niechybnie wygrają.

Przewodnik

Gdzie ślepa wiara za przewodnika,

tam i wędrowiec i przewodnik się potyka.

Artystka

Niby coś na siebie wdziała,

 jednak ubrać sie zapomniała.

Czar

Wdziękiem i pięknem by czarowała,

gdyby się tylko nie odezwała.

Mówca

Myśli, że mądrze prawi,

lecz rozum dawno w tyle zostawił.

Pewnik

Najpewniejsza rzecz pod słońcem, 

że dobiegnie życie końca.

Kłótliwa

Ona zawsze walczyć gotowa,

gdy pojedynek tylko na słowa.

Reforma

Konia z rzędem temu, kto umie

przeprowadzić reformę sumień.

Głos wyborcy

Trudno oddać głos

na niepewny los.

Urodzj wodzów

Kandydatów na prezydenta u nas urodzaj.

Możemy i innym podarować wodza.

Idea

Gdzie budowniczy przed architektem pracę swą zaczyna,

tam budowla niedługo wytrzyma.

Naiwność

Nawet osioł nadziwić się nie może,

jak naiwny człowiek być może.

Polityk

Nagie fakty ubrać próbuje

zgodnie z modą, której hołduje.

Polska

Kary jakiej kto się boi,

gdy nie - rządem Polska stoi?

Sprawiedliwy

Sędzią mieni się i katem,

a sam nieprawości bratem.

Pierwsze wrażenie

W gruzach legły marzenia

z powodu pierwszego wrażenia.

 

 

 

 

Miłosierny samarytanin

Z pomocą chętnie przybywa,

gdy zapłata godziwa.

Obsługa

Sprawna obsługa,

więc i chętnych do niej kolejka długa.

Kres cierpliwości

 

Cierpliwość jej się skończyła

- wyszła z siebie i nie wróciła.

 

 

 

Kolejki

Z powodu długich kolejek do lekarza

niektórzy muszą wybrać grabarza.

Nadgorliwa

Pilnie uczynki innych śledzi,

aby wyręczyć ich w spowiedzi.

Słowo pisane

 

Nie każdy, kto czytać umie,

pisane słowo zrozumie.

Ideały

Trudno znaleźć dziś grunt stały,

gdy skarlały ideały.

Koalicja

Z głupotą wszedł w koalicję,

skazał rozum na banicję.

Parasol ochronny

Nie potrzebuje liberum veto,

kto pod ochroną immunitetu.

Żmija

Choć owczą skórę żmija wdziała,

wszak żmiją być nie przestała.

Szczerość

Na próżno szczerość tak się trudzi

- nie oczaruje sobą ludzi.

Wyjaśnienia

W matni wyjaśnień

coraz mu ciaśniej.

Alchemik

Nie przyszłoby do głowy nawet filozofom,

by z błota próbować zrobić złoto.

Układy

Wielka fortuna i kariera

na ściśle scalonych układach się wspiera.

Starania

Na  próżno czas mitręży,

rozum nie jest jego orężem.

Normy

Sparszywiały wszelkie normy

na skutek kolejnej reformy.

Manewry

Czy silna wola drogą krętą

może się wymknąć natrętnym wykrętom?

Mowa

Płyną słowa,

a gdzie rozmowa?

Słowa

Nowotwory słów

zwalają z nóg.

Głos

Oddał głos

za pełen trzos.

 Opowiadania

                                                                                   

                                                                                           Margrabowa

 Nowy dzień wstawał nad Wielką Puszczą i jutrzenka poczynała już barwić niebo na różowo. Wśród konarów rozłożystych dębów słychać było odgłosy wiewiórek, które, przeskakując z gałęzi na gałąź, strząsały krople rosy

– pamiątkę wczorajszej ulewy. Wokół unosił się zapach ziemi i mchu. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozciągała się nieprzebyta gęstwina zieleni. Ogromne drzewa niczym kolumny starożytnych budowli dźwigały na sobie liście i ukryte pośród nich niezliczone ptasie gniazda. Z gniazd tych rozbrzmiewały trele najprzeróżniejsze, które radosnymi dźwiękami napełniały rześkie i czyste powietrze mazurskiego lasu. Niedługo jednak trwał ten spokój, albowiem w oddali dało się słyszeć ujadanie psów i grę rogów myśliwskich. Dźwięki zbliżały się z każdą chwilą, aż na polanę wpadły zdyszane charty, a zaraz za nimi wysypali się łowcy pędzący na koniach.

  Na przodzie jechał rosły mężczyzna ubrany w bogato zdobiony strój myśliwski. Towarzy-szyło mu kilkudziesięciu ludzi znacznej postury, ale  mniej okazale odzianych. Znać byli w jego służbie. Zatrzymali się na polanie i przez dłuższą chwilę zastanawiali się, w którą stronę się udać. Wiedzieli, że w ostępach leśnych spotkać można ukrytego zwierza, którego nagania-cze już może wytropili. Jakoż po chwili niedługiej do uszu ich dobiegło odległe szczekanie wyżłów towarzyszących osacznikom. Widocznie wpadli oni na jakiś trop.

- Za mną! – zakrzyknął mężczyzna jadący dotąd na czele i cała kompania ruszyła prędko jego śladem.

  Pędzili między drzewami, płosząc ptaki, które z furkotem podrywały się z gniazd i gałęzi, głośno wyrażając swe niezadowolenie. Od czasu do czasu w zaroślach mignął tu i ówdzie omyk spłoszonego szaraka, ale na taki drobiazg żaden z jadących nie zwracał większej uwagi. Dziś postanowili wrócić z łowów z większym łupem, toteż zające mogły czuć się zupełnie bezpieczne, gdyby nie charty, które krótką chwilę za nimi goniły, po czym i one powracały, jakby rozumiejąc, że nie tego szukają.

  Jechali już dłuższą chwilę, a głosy psów stawały się coraz wyraźniejsze. Wtem jadący na przodzie człowiek zerknął w bok. W oddali dostrzegł poruszający się kształt i zdało mu się, iż mignęły przez chwilę jakieś rogi. Ponieważ jego towarzysze nie wyjechali jeszcze zza drzew, nie zauważyli, że ich przewodnik zboczył z drogi i zniknął w gęstwinie puszczy. Sądząc, że przyspieszył i dlatego go nie widzą, pognali dalej swą drogą, popędzając konie.  Tymczasem mężczyzna nie spuszczał z oka jelenia, którego widział teraz dobrze, gdyż znacznie się do niego przybliżył. Już zdawało się, że będzie mógł strzelić do rogacza, gdy ten niespodzie-wanie zawrócił, najwyraźniej przestraszony hałasem, który z większą siłą rozległ się po lesie. Rozpędzony zwierz, goniąc przed siebie na oślep przed nadciagającą obławą, zrzucił jeźdźca z konia, raniąc go przy tym w ramię. Chwilę leżał on bez tchu, ale zebrał w sobie siły i podniósł się z wolna. Wiele wysiłku kosztowało go, by ponownie dosiąść konia, gdyż poszarpane ramię bolało niezmiernie. Ujadanie psów i dźwięki rogów umilkły, widocznie obława prze-niosła się w inną stronę kniei.

  Ranny powoli ruszył przed siebie, licząc, że uda mu się odnaleźć towarzyszy lub trafić do jakiejś wioski. Minęło kilka godzin, a puszcza zdawała się nie mieć końca. W pewnej chwili znużony wędrowiec wjechał na niewielką polankę, a jego zdumionym oczom ukazała się cha-ta, czy może jakaś lepianka okryta gałęziami, nad którą rozpościerała swe konary czereśnia. Wrażenie było tak silne, że osłabiony upływem krwi i długą jazdą jeździec myślał, że to tylko wytwór jego wyobraźni. Tymczasem z lepianki wyszedł starzec i z nie mniejszym zdumie-niem przyglądał się przybyszowi. Nie uszło jego uwagi, iż jest on ranny i wyczerpany, więc mimo zaskoczenia i przestrachu powitał gościa słowami:

- Witaj, panie. Jestem tylko ubogim pustelnikiem i nie zaznasz u mnie wywczasu, ale jeśli nie pogardzisz taką gościną, możesz tu się ostać, póki się nie pokrzepisz. Znam się na ziołach

i mam ich wiele w swej chacie. Jeśli chcesz, mogę opatrzyć twą ranę. Niebawem zapadnie mrok, a nocą niepodobna jechać przez las. Przeczekaj przynajmniej do świtania.

- Dobry człowieku, chata twa może i uboga, ale serce wielkie. Chętnie skorzystam z twej rady i pomocy – odparł ranny, po czym zsiadł z konia.

  Starzec podszedł do niego, a ten, wsparłszy się na jego ramieniu, wszedł wraz z nim do domu. Mrok tam panował już znaczny, jedynie w rogu tlił się nikły ogień na palenisku. Pod po-wałą wisiały pęki ziół ususzonych, których zapach wypełniał całe wnętrze. Pustelnik ułożył gościa na posłaniu, po czym opatrzył jego ranę i podał do wypicia jakiś gorzki, mający przywrócić siły napar. Nie minęło wiele czasu, gdy strudzony wędrowiec zasnął. Obudziło go krzątanie się starca, który przygotowywał strawę dla swego niespodziewanego gościa. Nie było to jadło godne takiego pana, ale nic innego prócz chleba, sera i miodu nie miał, toteż to właśnie podał przybyszowi na śniadanie. Ten zjadł posiłek i, spoglądając z uwagą na swego wybawcę, zapytał:

- Starcze, czy wiesz, komu pomogłeś?

- Nie, panie – odparł spokojnie zagadnięty.

- Jestem książę Albrecht Hohenzollern. Wyruszyłem na polowanie, ale oddaliłem się od towarzyszy i ranił mnie jeleń. Ty opatrzyłeś mi ranę i ugościłeś w swym domu. Jak mogę ci to wynagrodzić?

- Panie, niczego nie potrzebuję. Nie dla nagrody cię wspomogłem.

- Dobrze, zatem w dowód wdzięczności, na wyznaczonej przeze mnie części tej Wielkiej Puszczy, na obszarze starostwa straduńskiego, gdzie się teraz znajdujemy, założę miasto, które zwać się będzie Margrabowa.

  Tak też się stało, albowiem 7 października 1559 roku książę wysłał we wskazane miejsce swych mierniczych i wysokich urzędników, aby wymierzyli obszar wielkości stu jedenastu włók pod kolonizację grodu. W rok później Hohenzollern przybył do założonej przez siebie Margrabowej. Aby upamiętnić wydarzenie, które miało miejsce podczas polowania, udał się do tutejszego kościoła, by ofiarować żyrandol wykonany z poroża upolowanego przez swych towarzyszy jelenia, który zranił go przed laty. Podobno świecznik ten można tam było podziwiać jeszcze pod koniec XVIII wieku, zaś miejsce książęcego schronienia w pustelniczej cha-cie jeszcze w XIX stuleciu miała wskazywać stara czereśnia. Kto wie, może strzeże go do dziś?

Pożar
 

  Był  15 kwietnia 1736 roku. Nic nie zakłócało spokoju miasta skąpanego w promieniach wiosennego słońca. Otoczone ono było drewnianą palisadą, w której u wylotu ulic: Wieliczkowskiej, Szpitalnej, Sedraneckiej i Jaśkowskiej znajdowały się cztery bramy. Środek miasta stanowił ogromny rynek otoczony piętrowymi budynkami. Przy każdym od strony podwórza dostrzec można było liczne zabudowania gospodarcze i niewielkie ogródki. Prosto-padle od rynku wybiegało siedem uliczek, przy których tłoczyły się domy mniejsze, kryte strzechą, niczym nie różniące się od wiejskich chałup. Na uliczkach tych zalegało jeszcze błoto po ostatnich roztopach, ale tu i ówdzie dostrzec już można było suchy piasek.

  Z samego rana, przed niedzielną mszą, mieszkańcy musieli wykonać niezbędne prace. Należało nakarmić świnie i kury, wyprowadzić bydło na miejską łąkę, a konie – na specjalnie wydzielone pastwisko. Około południa kobiety zajęły się przygotowywaniem obiadu. Dopiero później mogły pójść do sąsiadek, by porozmawiać, o tym, co się ostatnio wydarzyło. Leniwie mijały popołudniowe godziny, aż niespodziewanie ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk:

- Gore! Gore!

Kto żyw poderwał się i biegł w stronę krzyczącego i machającego rękoma miejscowego murarza Jana Sadły. Powód do obaw istotnie był wielki, gdyż wszystkie zabudowania w Margrabowej były drewniane, a w stodołach leżały jeszcze niewielkie zapasy zeszłorocznego zboża. Po chwili ludzie otoczyli kołem mężczyznę i pytali, przekrzykując się wzajemnie:

- Gdzie gore?

- U kogo?

- Co gore?

Mężczyzna odkrzyknął tylko, że pali się u rajców Barańskiego i Corilla, po czym pognał do stawu mieszczącego się przy kuźni, by zaczerpnąć wody. Kobiety i część mężczyzn popędzili za nim i po chwili gromada ludzi z wypełnionymi wodą kubłami i wszelkiego rodzaju naczyniami biegła w stronę płonących zabudowań. Tymczasem pozostali mężczyźni ruszyli po sprzęt przeciwpożarowy. Wytoczyli sześć beczek napełnionych wodą i, jedni skórzanymi wiadrami, inni sikawkami, polewali trawione przez żywioł budynki. W tym czasie pozostali mieszkańcy niezliczoną ilość razy przebiegali ulice swego miasta, by ugasić ogień. Udało się to dopiero w chwili, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Zniszczenia były jednak ogromne. Doszczętnie spłonęła większa część zabudowań, sprzęt przeciwpożarowy, zapasy zboża, sprzęty gospodarskie, wozy, sanie, siodła i zgromadzone w szopach drewno.

Wielka rozpacz wypełniła serca mieszkańców, toteż z uwagą przysłuchiwali się teraz rozmowie, mającej na celu ustalenie winowajcy.

 Ktoś z tłumu krzyknął:

- Paliło się u Barańskiego. To on wszystkiemu winien!

Barański potwierdził, że płonęła jego stajnia, w której stały konie paradne korneta von Katta, ale zaklinał się, że nikt z jego ludzi ognia nie zaprószył.

- Nikt nie zaprószył! To skąd się wziął? – krzyczeli wzburzeni mieszczanie.

- Zanim ogień doszedł do Barańskiego, najpierw paliło się u Corilla. Sam widziałem – rzekł donośnym głosem murarz, który pierwszy wszczął alarm.

- Powiadają, że ogień w stajni zaprószył kawalerzysta Mertz, kopcąc papierosa, ale kilka godzin temu wyjechał z miasta i nie wiadomo, gdzie jest – odezwał się męski głos.

- Sługa Barańskiego wszedł do stajni, gdy się paliło. Mógł osłonić ogień latarnią – dorzucił ktoś inny.

- Dlaczegoś tego zaniechał, Urbanie? – zapytał burmistrz.

- Bom się zląkł – usprawiedliwiał się chłopak.

- Za narażenie wszystkich na niebezpieczeństwo i straty poniesiesz karę chłosty. Tymczasem niech każdy wraca już do siebie, a jeżeli stracił dom – do sąsiada. Jutro pomyślimy, co robić. – orzekł burmistrz.

 Ludzie ze spuszczonymi głowami i troską w sercu udali się w różnych kierunkach. Niedługo potem straż miejska kołatkami ogłosiła ciszę nocną.  I rzeczywiście cisza wielka uczyniła się

wokół, a ciemność nieprzenikniona spadła nie tylko na miasto, ale i na dusze ludzkie.
 

Jarmark
 

  Jak co roku na św. Mateusza w Margrabowej wypadał jarmark. Był 21 września 1720 roku i zbliżała się już godzina dziewiąta, gdy z polecenia burmistrza przed ratuszem stawili się wyznaczeni obywatele miasta z bronią. Na ich twarzach malowało się niezadowolenie, bowiem oderwani zostali od własnych zajęć. Mężczyźni stali teraz  przed starszym gminy sierżantem Kuhnem, któremu na ten dzień zlecone zostało dowództwo warty i obsadzenie strategicznych punktów w mieście. Ten, przyjrzawszy się przybyłym, zakomenderował:

- Wy, Joachimie i Jacobie, czuwać będziecie przy bramach, gdzie strażnicy sprawdzają wozy wjeżdżające do miasta. Patrzcie pilnie, czy wszyscy płacą cło od bydła i nie dopuśćcie do jakiej bijatyki. Michel i Friedrich będą mieć baczenie na domy burmistrza i sędziego, a Christoph ma ubezpieczać poborcę akcyzy. Gdyby kto jakie burdy wszczynał, winien być odstawiony do burmistrza.

Kuhn, uznawszy, że powierzone mu zadanie wykonał, odwrócił się energicznie i już miał odejść, gdy niespodziewanie zatrzymał go głos Fridricha Wegnera:

- Sierżancie, moja kobieta na rynku stoi, nie ma komu w obejściu się oporządzić. Jacob w chałupie chorą matkę i dzieciska bez opieki ostawił. Miejcie Boga w sercu, zwolnijcie nas ze służby.

- W mieście dość straży pod bronią, która postrach sieje – wtrącił Jacob Sachs. - Nikt nie poważy się jej przeciwić. Cobyście jednak krzywdy nie mieli, uradzilim, że wam damy piętnaście talarów.

To mówiąc, wyciągnął do stojącego przed nim mężczyzny rękę, w której trzymał monety.

Sierżant wahał się chwilę, ale kusił go widok pieniędzy, toteż gdy dostrzegł przechodzących uzbrojonych wartowników, poczuł się nieco uspokojony, że nic złego zdarzyć się chyba nie może i po chwili rzekł przyciszonym głosem:

- Niech będzie. Możecie wracać do chałupy, ale niech się żaden nie waży nikomu rozpowiadać, żem was puścił.

Powołani do służby tylko na to czekali. Ledwie wybrzmiały ostatnie słowa dowódcy, zniknęli w powiększającym się z każdą chwilą tłumie, a Kuhn schował pieniądze do kieszeni i odszedł  w stronę straganów.

  Tymczasem na placu ścisk stawał się coraz większy. Rynek zastawiony był wozami, na których piętrzyły się towary. Wciąż przybywało też miejscowych bab z koszami.  Osobne ławy zajmowali tutejsi rzemieślnicy oferujący wyroby najprzeróżniejsze: futra, kożuchy, rzemienie, buty, chleb, placki. Nad tą ciżbą ludzką powiewała biała flaga. Był to znak, że prawo pierwokupu mają mieszkańcy miasta, ale i ci zaczekać musieli, aż załatwione zostaną sprawunki na potrzeby domu książęcego, toteż niechętnym wzrokiem wodzili za służbą zamkową kupującą od miejscowych rzemieślników najprzedniejsze produkty. Przybyli na rynek handlarze z okolicznych wiosek  patrzyli na to z zawiścią, gdyż sami nie mogli nic sprzedawać pod groźbą utraty towaru do chwili, aż zabrzmią dzwony obwieszczające otwarcie handlu.  Toteż gdy tylko ich głuchy jęk rozległ się w powietrzu, zewsząd dało się słyszeć nawoływania:

- Do mnie! Do mnie! Po zboże!

- Kupujta ludzie, kupujta!

- Ryby, świeże ryby!

- Komu sery?!

- Kożuchy na zimę! Kożuchy!

- Komu buty? Komu?

Poborca akcyzy, pobrawszy stosowne opłaty, począł przeciskać się między straganami i bacznie sprawdzał, czy handlarze nie fałszują miar i wag. Gdyby ktoś poważył się to zrobić, poniósłby srogą karę. Pilnie też przysłuchiwał się nowinom przywożonym przez przyjezdnych. Można się od nich było dowiedzieć, co dzieje się w okolicy, a niektórzy i z dalszych stron starostwa,  a nawet i ze  świata wieści przywozili. Nie było to trudne, jako że  tego roku pocztę konną dla przewozu przesyłek i podróżnych wprowadzono. W każdą środę i sobotę przejeżdżała ona przez margrabowski rynek z Królewca, Kłajpedy, Tylży, Wystruci i Gąbina, zaś w niedziele i wtorki wjeżdżała ponownie, powracając w stronę Ełku, Giżycka i Pisza. Dziś właśnie stanęła na placu miejskim, toteż poborca różne historie mógł usłyszeć.

 Nie brakło jednak i innych atrakcji. Już z samego rana ściągnęli do miasteczka liczni komedianci, lalkarze, kuglarze, linoskoczkowie. Ich sztuczki i popisy stanowiły uciechę nie tylko dla dorosłych, ale i dla dzieci, które ciekawie przyglądały się temu wszystkiemu i co chwilę wybuchały salwą śmiechu lub wydawały z siebie okrzyki przerażenia.

 Około południa flaga na maszcie została opuszczona, więc tłum znowu zafalował i wrzawa się podniosła. W zwykłe dni targowe sprzedawcy z wozami mogli stać na rynku tylko do godziny czternastej. Dzisiaj jednak wypadał jarmark, więc pozwolono im pozostać dłużej. Mieszkańcy okolicznych wsi, skoro tylko przyszła ich pora, chcieli jednak jak najszybciej zrobić sprawunki.

  Słońce wzniosło się już wysoko, gdy do swego domu powracał sędzia Martin Heinrich Helwich pełniący jednocześnie funkcję poborcy akcyzy. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami i rozejrzał dokoła, ale nigdzie nie dostrzegł mających go strzec wartowników.  Zaniepokoiło go to bardzo, bowiem pamiętał jeszcze dobrze wcześniejsze ekscesy. Przypomniał mu się złodziej bydła z Lenartów, który tutejszym obywatelom wiele szkód uczynił, przed oczyma stanął złodziej ze wsi Dobki oraz Szkoci kradnący na jarmarkach. Dzisiaj w mieście kręciło się wielu przyjezdnych, więc czujność była jak najbardziej wskazana. Uświadomił też sobie, że gdy pobierał cło od handlarzy, nikt go nie ubezpieczał, na co wcześniej nie zwracał uwagi, albowiem praca całkowicie go pochłaniała. Przywołał zatem do siebie pisarza sądowego i odprawił go do włodarza miasta słowami:

- Idźże do burmistrza, a chyżo  i powiedz mu, żem, powróciwszy do domu, nie zastał  przy nim straży, która miała tu pełnić wartę. Przypomnij też o wcześniejszych rabunkach w czasie jarmarków i proś, by przysłał tu ludzi pod bronią. Nie zapomnij też nadmienić, żem, pobierając cło, nie miał żadnej ochrony, jaka mi przy tem przynależy.

Posłaniec udał się do ratusza, ale na jego powrót sędzia niedługo czekał. Dowiedziawszy się, że ten nic nie wskórał, sam udał się do Michaela Tyszki i domagał się ochrony, która mu z racji wieku i urzędu przysługuje.

- Nakazałem wyraźnie Kuhnowi rozstawić uzbrojonych ludzi w mieście. Sam ich do niego posłałem – odpowiedział na zarzuty przybyłego burmistrz.

- Przy moim domu nie ma żadnego, a późna już pora – rzekł wzburzony sędzia. – Gdym tu szedł, przepytywałem po drodze ludzi, czy co wiedzą. Piekarz widział, jak sierżant wziął pieniądze od powołanych na wartę, poczem ich odprawił.

  Burmistrz, usłyszawszy to, nakazał strażnikom miejskim aresztować Kuhna za nieprawne przyjmowanie pieniędzy i zwolnienie obywateli od pełnienia warty. Sam zaś na nowego dowódcę straży mianował Iwanowskiego. Temu jednak nie chcieli podporządkować się Wegner i Sachs. Obrzucili go wyzwiskami, a następnie wszczęli krwawą bójkę. Wokół nich szybko zgromadzili się ludzie, ale nikt nie odważył się wkroczyć do akcji, albowiem napastnicy mieli broń. Na miejsce przybyli zaalarmowani burmistrz i sędzia w asyście strażników. W trakcie szarpaniny rozjuszony Wegner chwycił burmistrza za głowę, następnie uderzył sędziego, aż ten się zatoczył i padł na ziemię. Z jego rozbitego nosa chlusnęła krew. Po dłuższej chwili Wagner i Sachsch zostali obezwładnieni. Odebrano im broń, a ich samych zamknięto w areszcie. Więźniowie byli jednak tak wzburzeni, że sprowokowali tam kolejną bijatykę ze strażnikami, w wyniku czego udało im się zbiec. Mimo że zostali wezwani przez radę miejską do stawienia się w areszcie, nie usłuchali nakazu. Zostali więc sprowadzeni tam siłą.

  Gdy poturbowany sędzia wracał do domu, z rynku wyjeżdżały ostatnie wozy. Na placu stali jednak jeszcze tutejsi mieszczanie. Z ożywieniem opowiadali sobie wypadki dzisiejszego dnia. Ujrzawszy Helwicha, uciszyli się nieco i przyglądali się mu z zaciekawieniem.

Tymczasem Wegner i Sachs głośno złorzeczyli władzom miasta. Mieli bowiem spędzić dwa tygodnie w areszcie za to, że podważyli autorytet burmistrza i sędziego oraz grozili im bronią. Pasażerowie podróżujący tego dnia  pocztą z pewnością powieźli tę historię dalej. Być może dotarła ona nawet do uszu mieszkańców Tylży czy Królewca.

                                                                                                     Burmistrz Tyszka

 

  Wraz z nastaniem drugiej niedzieli Wielkiego Postu 1724 roku nadszedł też czas wyboru urzędników do margrabowskiego ratusza. Dokonać tego miała sama rada miejska na specjalnym posiedzeniu, na którym był też obecny reprezentujący księcia tutejszy starosta zamkowy Friedrich Wilhelm von Lessgewang. Do samorządu Margrabowej należało wyłonić nowy dziesięcioosobowy skład spośród zgłoszonych kandydatów. Najwięcej emocji budził wybór burmistrza, w dalszej kolejności powoływano kamlarza, którego zadaniem było prowadzenie rachunków. To on, pozostając pod kontrolą rady i miejscowego starosty, odpowiedzialny był  za finanse miasta. Następnie przychodził czas na wybór sędziego oraz poborcy akcyzy. Co prawda obie te funkcje przypadały do tej pory jednej osobie – Martinowi Helwichowi, ale że ten nie wypełniał  ich należycie, należało je rozdzielić. Wybór pisarza miejskiego pozostawał właściwie w tym roku formalnością. O tę funkcję, która była jedną z ważniejszych, ubiegali się zwykle najbardziej doświadczeni urzędnicy nie tylko z Margrabowej, ale i z okolic, a kandydatów, po wcześniejszym przeegzaminowaniu przez profesorów Uniwersytetu Królewieckiego,  zgłaszał sam Rząd Pruski w Królewcu. Jasne więc było dla wszystkich, że  powołany w roku ubiegłym do pełnienia tej funkcji Leonhard  Wilhelm Kreudtner winien dalej ten urząd piastować. Pozostali wybrani do magistratu stawali się członkami rady i rajcami.

 W izbie ratusza zgromadzili się już wszyscy dotychczasowi urzędnicy, ale atmosfera tam panująca nie wskazywała na to, że posiedzenie zakończy się szybko,  nie gwarantowała nawet, że zakończy się sukcesem. Powodem tego był fakt, iż dotychczasowy burmistrz Michael Tyszka nie cieszył się autorytetem wśród mieszkańców. Nadużywał on władzy przez poprzednie lata i naraził się wielu margrabowianom, toteż nieustannie wpływały na niego liczne skargi do starosty. Gdy zatem przyszło do wyboru nowego burmistrza i gdy zgłoszono kandydaturę dotychczasowego włodarza, na sali uczynił się gwar wielki i zewsząd dały się słyszeć głosy pełne gniewu i  wyrzutów.

- Precz z Tyszką! Nie trza nam takiego burmistrza! – zakrzyknął Wielogajn.

- Wiela ludzi pokrzywdził i kary nijakiej nie poniósł! – dobiegł wszystkich basowy głos z drugiego końca izby.

- Dla czasu czyjego nie ma poszanowania – dorzucił skonfliktowany z burmistrzem jego zastępca Johannes Drommundt.  

- Na szóstą lub siódmą radę zwołuje, a do jedenastej nawet u sędziego Helwicha przesiaduje. Bywa, że koło południa do ratusza przychodzi i zaraz drzwi zawrzeć karze, by nikt do izby dostać się nie mógł. Kto z oczekujących tą porą uda się na chwilę do domu dla załatwienia pilnych spraw, odprawiony przez straż ostaje i nałożoną na się karę w wysokości florena musi płacić.

- Szewca Gottfrieda Borcherdta od starych psów i rakarzy wyzwał, poczem za drzwi wyrzucić kazał. I za co? Za to, że ten załatania butów jego córce odmówił, bojąc się, że mu za to nie zapłaci, jako i innym czynił

– przypomniał zebranym Niezgoda.

- Prawda – potwierdził Wielogajn.

- Każdy potwierdzi, że ludziom za robotę nie płaci, zabiera im z chałup, co mu się podoba, a gdy kto nie daje, przemocą wyrywa i jeszcze obelgami obrzuci. Pomnicie, jak dwie niedziele temu z  chałupy Johana Bestka duży stół do ratusza siłą odebrał? A gdy ten upomnieć się o swą krzywdę przyszedł, od rakarzy i szelm go zwymyślał, w ramię uderzył kilkakroć i aresztem zagroził.

- Juści prawdę rzecze. Tak było! – zakrzyknęło kilka głosów.

- Wy tylko błotem rzucać umiecie. A zabyliście już, kto w mieście wartownie i budynki bramne pobudował?

– wziął w obronę przyjaciela milczący dotąd posępnie sędzia Helwich.

- Sam pobudował?! – odkrzyknął na to oburzony Psianka.

 Wrzask czynił się coraz większy, a pomiędzy Helwichem i Drommundtem niemal już do rękoczynów dochodziło,  toteż starosta  widząc, że wybór nowego burmistrza może stać się zarzewiem nieszczęścia jakowego, z którego przyjdzie mu władzy książęcej się tłumaczyć, wstał i hunknąwszy pięścią w stół, w ten oto sposób do zebranych przemówił:

- Dość tego! Wybierzcie wreszcie nową radę, albowiem późna już pora i pilno mi do załatwienia spraw książęcych, które na czas wyborów porzuciłem. Jutro listy do Królewca posłać muszę, a jeżeli tego uczynić nie zdążę, na was spadnie wina.

  Po tych słowach w izbie uciszyło się znacznie, a zgromadzeni, choć markotne mieli miny i w duchu przeciw Tyszce jako burmistrzowi się burzyli, niebawem nową radę powołali i staroście ją przedłożyli. Protokół podpisany przez pisarza ziemskiego Georga Friedricha Flattaua odczytał zebranym  pisarz miejski Kreudtner. Wynikało z niego, że do zatwierdzenia królowi przedstawiony zostaje następujący skład kolegium miejskiego: burmistrz - Tyszka, sędzia i poborca akcyzy – Helwich, pisarz miejski -  Kreudtner, kamlarz – Prang, członkowie rady: Drommundt i Psianka, rajcy: Karo, Krasiewski, Niezgoda i Wielogajn.

 Jakoż w chwilę potem Friedrich Wilhelm von Lessgewang wracał do zamku z protokołem, który wraz z listami przesłać jutro zamierzał. Tymczasem członkowie kolegium wychodzili z ratusza podzieleni. Tyszka i Helwich, radzi z pomyślnego jak dotąd dla siebie obrotu sprawy, udali się do domu sędziego, by tam świętować zwycięstwo, pozostali głośno wyrażali swe niezadowolenie, nie szczędząc przykrych słów pod adresem burmistrza i Helwicha. Boleli nad tym, że pierwszy dalej będzie mógł bezkarnie krzywdę czynić ludziom, drugi zaś  zaniedbywać będzie swe obowiązki, co wcześniej już miało miejsce.

 Niedługo jednak trwała radość nowego gospodarza ratusza, albowiem jego urzędowanie tak dało się we znaki mieszkańcom Margrabowej, że  w maju tego roku siedemnastu z nich wystosowało skargę do króla, domagając się jego odwołania. Mieszczanie w sześćdziesięciu czterech punktach przedstawili przykłady naruszenia władzy przez Tyszkę. Po zapoznaniu się z treścią pisma Rząd Pruski w Królewcu zlecił 16 sierpnia 1724 roku komisarzowi królewskiemu radcy von Tettauowi wnikliwe zbadanie słuszności skarg i przesłanie odpowiedzi do Królewskiej Kamery Wojenno – Skarbowej. Tettau powołał w tym celu specjalną komisję, w skład której weszli, oprócz niego, namiestnik Olecka von Hirsch oraz radca podatkowy Liedert. Mimo potwierdzenia prawdziwości stawianych Tyszce zarzutów komisja ta nie zdecydowała się jednak odwołać go z urzędu i w kwietniu 1725 roku przesłała swe stanowisko i wszystkie dokumenty w tej sprawie do Królewca. Sprawa ciągnęła się jeszcze kilka lat, aż ostatecznie w połowie grudnia 1729 roku Rząd Pruski nakazał namiestnikowi starostwa oleckiego ogłoszenie nowych wyborów. Mieszkańcy Margrabowej odetchnęli z ulgą.

                                                                            Piekarze z Margrabowej

   Jeszcze świt nie wstał dobrze nad Margrabową, a już dwaj miejscowi piekarze Matthes Kreuz zwany Krziskiem i Czimek, na którego wołano też Klimek zmierzali spiesznie ulicą Młyńską ku młynowi. Ponieważ był on usytuowany  po lewej stronie Legi tuż nad jej brzegiem, a więc w obrębie jurydyki, wyłączony był spod kompetencji władz miejskich. Należał do skarbu państwa i korzystał z monopolu przemiału zboża, zatem wszyscy margrabowscy piekarze zaopatrywali się w mąkę właśnie w nim. Nie był to jednak ten młyn, który z własnych środków postawił w 1565 roku ówczesny sołtys Adam Wojdowski. Tamten doszczętnie spłonął podczas pożaru miasta, a obecny wybudowany został w jego miejsce. I na nim jednak upływający czas zdążył odcisnąć swe piętno. Poszarzałe już deski tu i ówdzie poczynały odstawać od reszty, toteż gdzieniegdzie miejscowi cieśle przybijać je musieli na nowo. Koło młyńskie obracało się wolno, ale miarowo, rozgarniając łopatami wodę Legi  spływającą z usypanego z kamieni spiętrzenia.

  Ranek był ciepły. Brzegi rzeki porastała trawa i krzewy okryte bujną zielenią, która przesłaniała szczelnie również chałupy stojące wzdłuż ulicy. W powietrzu unosił się zapach kwitnących bzów i rozbrzmiewał świergot ptaków. Mężczyźni ubrani w płócienne spodnie i koszule, w czapkach wciśniętych niemal na same oczy i w znoszonych sapożkach[1] na nogach zdawali się tego nie dostrzegać, albowiem wielkie zmartwienie trapiło ich serca. Otóż  wczoraj rozeszła się po mieście wieść, że cech cukierników i piekarzy, chcąc zapobiec osiedlaniu się w małych miastach Księstwa ludzi nieposiadających  odpowiedniego przygotowania do wykonywania zawodu,  zwrócił się do króla z petycją o zbadanie ich sprawy. Nie okazali oni bowiem dotąd, mimo wielu napomnień,  wymaganego świadectwa nauki. Nikt w mieście nie wiedział zatem, w jaki sposób doszli do godności majstrów, a wielką wagę w cechach przykładano do tego, by wszelkie formalności w tym względzie zostały dopełnione. Strapieni piekarze w drodze nie zamienili ze sobą ani słowa. Każdy z nich wrócił do siebie, by oddać się codziennym zajęciom.

 Kreuz i Czimek mieszkali przy jednej z bocznych uliczek odbiegających od rynku. Dom każdego z nich, jak większości mieszkańców Margrabowej, usytuowany był na wąskiej, ale długiej parceli, która z obu stron przylegała do ulic, po bokach zaś graniczyła z posesjami sąsiadów. Jak wszystkie inne był on drewniany, kryty strzechą. Główne, największe pomieszczenie w domu pełniło funkcję piekarni, do której wchodziło się wprost z ulicy. W głębi rozmieszczone były pokoje i kuchnia stanowiące część prywatną. Od samego rana do późnych godzin popołudniowych piekarze przebywali właśnie w piekarni. Zanim wyszli po mąkę, rozpalali w piecu ogień i ponownie wyrabiali przygotowane poprzedniego dnia ciasto, po czym zostawiali je w dzieży do wyrośnięcia do czasu powrotu z młyna. Wówczas to  z ciasta należało uformować bochny. Przy czynności tej trzeba było bardzo uważać, gdyż  musiały mieć one określoną wielkość i wagę. Dopiero  wówczas można było wsunąć je do pieca na specjalnie do tego przeznaczonych łopatach. Sam proces wypiekania również wymagał nie lada czujności, ponieważ ogień nie mógł być zbyt duży.  Wówczas bowiem chleb spaliłby się na zewnątrz, a w środku pozostałby surowy. Mały płomień z kolei nie pozwoliłby mu należycie się wypiec. Praca Krziska i Czimka nie kończyła się jednak na upieczeniu chleba.

Już o dziewiątej, ledwie gorące bochny zostały wyciągnięte z pieca,  przybywali dwaj urzędnicy wyznaczeni dla zbadania ich jakości i wagi. Tego dnia kontrola jak zwykle wypadła pomyślnie. Jeszcze się nie zdarzyło, by chleby Matthesa i Klimka nie spełniały wymaganych standardów. I wynikało to nie tyle z tego, że gdyby tak się stało, zostałyby one im odebrane i przekazane biednym z miejscowego szpitala, a wówczas nic by nie zarobili, ile z faktu, iż sumiennie wykonywali swe zadanie, za co cenili ich mieszkańcy miasta. Zaledwie pieczywo zostało dopuszczone do sprzedaży, zaczęli schodzić się pierwsi kupujący. Dopiero po ich obsłużeniu mężczyźni z przyniesionej rano mąki, wody i zakwasu wyrabiali ciasto chlebowe na kolejny dzień i pozostawiali je do wyrośnięcia w chlebnych beczkach. Po oporządzeniu[2] piekarni i późno spożytym obiedzie mogli zająć się pracą w obejściu. Tego dnia nie szła im ona, albowiem wciąż myśleli o tym, co w ich sprawie  ustali cech piekarzy i rada miasta w trakcie dzisiejszego spotkania.

 Tymczasem w ratuszu rada Margrabowej spotkała się z przedstawicielami cechu cukierników, by jedynie powiadomić ich o przesłaniu do Królewca wyjaśnienia w tej sprawie.

-  Posłaliśmy wczoraj pismo do Królewca. Uwiadamiamy w nim władze, że piekarze Matthes Kreuz i Czimek przybyli do Margrabowej zaraz po ustaniu dżumy. Jako że pomarli podówczas tutejsi piekarze, trza było tych zatrudnić, by ludzie bez chleba nie ostali – zwrócił się burmistrz Michael Tyszka do rosłego mężczyzny pełniącego funkcję starszego cechu.

- Onegdaj może i potrzebni byli, ale teraz mamy ośmiu piekarzy i tyleż ław piekarskich. Jest tedy komu piec chleb. O tamtych nic nie wiemy. Czemuście ich nie sprawdzili? – odparł na to Georg.

- Czimek przyobiecał dostarczyć świadectwo nauki od majstra Tobiasa Goldscheidta z Królewca, a Matthes Kreuz skwapliwie zapewniał, iż przedłoży  pismo od królewieckiego majstra Mertena Stephaniego. – wyjaśnił Tyszka.

- Ale nie przedłożyli – upierał się starszy cechu.

- Musieli przecie zakupić domy i grunty, by się tu osiedlić. Do szczętu by się ogołocili, prosząc cech królewiecki o wystawienie dokumentów – zniecierpliwił się burmistrz. 

- Czego od nich chcecie? Pracują uczciwie. Nawet chleb gruboziarnisty wypiekają biedocie miejskiej, co nie każdy piekarz chce czynić. Poczekajmy na odpowiedź z Królewca. Do tego czasu niech ostaną przy swej robocie.

Piekarze, widząc, że nic im nie pozostało, jak czekać, wyszli z ratusza. Z nieufnością jednak patrzyli na Krziska i Klimka, gdy tylko wypadło im się spotkać.

 3 listopada 1722 roku przyszedł wreszcie przykaz[3]  od  Rządu Pruskiego w Królewcu zobowiązujący  radę Margrabowej do dopilnowania, aby obaj rzemieślnicy dopełnili koniecznych formalności. Ta, nie mając innego wyjścia, ostatecznie ustaliła, że obaj winni przedłożyć  jej wymagane świadectwo nauki fachu piekarskiego  wydane przez główny cech w Królewcu. Zwolniła ich jednak ze zwyczajowej opłaty, której uiszczenie niechybnie doprowadziłoby rzemieślników do ruiny. Ustalono zatem ostatecznie, że mają zapłacić tylko po sześć florenów. Rozwiązanie to uspokoiło cech piekarzy i cukierników w Margrabowej, a Matthes i Czimek mogli dalej wypiekać chleb ku zadowoleniu miejscowej ludności.

 

[1] Sapożki - buty z  cholewami.

[2] Oporządzić – sprzątnąć.

[3] Przykaz – zarządzenie.

                                                                                   Dżuma

 Nastał grudzień 1709 roku. Ludzie czynili przygotowania do Bożego Narodzenia, ale w serca ich wkradł się niepokój i niczym chleb pozostawiony w dzieży  rósł z każdym dniem. Od kilku już niedziel do Margrabowej docierały wieści z sąsiednich starostw mówiące o dżumie zbierającej coraz większe żniwo w okolicznych miejscowościach. Chłopi przyjeżdżający na rynek czy po zakupy do miasta opowiadali historie, które jeżyły włosy na głowach tutejszych mieszkańców. Początkowo margrabowianie słuchali tych opowieści, z czasem jednak zaczęli unikać kontaktu z przybyszami, bojąc się, by zaraza nie przeszła i na nich, toteż przyjezdnych widać było coraz rzadziej, aż w końcu przestali oni przybywać w ogóle.

 Po niedługim czasie miasto nawiedził jednak inny gość. Gość bezduszny i spragniony ofiar, przed którym nie dało się zamknąć bram miejskich i drzwi domów. Miasto nawiedziło morowe powietrze. Spadło niczym drapieżny ptak, siejąc popłoch i przerażenie. Wciskało się na ulice, do warsztatów, chałup i obejść. Wprawdzie wszyscy spodziewali się, że i do nich może dotrzeć, ale w duchu liczyli, że tak się nie stanie. Władze  ludzkie okazały się bezradne wobec takiego przeciwnika, toteż rychło margrabowianie zwrócili się do władzy niebiańskiej, prosząc Boga o zmiłowanie. Każdego dnia w tutejszym kościele odbywały się nabożeństwa pod przewodnictwem pastora Alberta Stosnoviusa, a ulicami, przy dźwiękach dzwonów kościelnych, przechodziły procesje.  

 Co prawda życie toczyło się jeszcze swym codziennym rytmem, ale powoli dżuma dawała o sobie znać coraz bardziej. Najpierw zachorował jeden z miejscowych piekarzy, później gruchnęła wieść o chorobie szewca, rzeźnika i bednarzowej. Z każdym dniem zarażonych przybywało. W domach leżeli ludzie trawieni gorączką i plwający krwią. Ci, których zaraza jeszcze nie dosięgła, zamykali się w chałupach. Coraz mniej było jednak takich domostw, by ktoś nie chorował. Mieszczan ogarnęła bezsilność. Ich przerażenie było tak wielkie, że bali się oddychać. Skóra każdego, kogo tylko dosięgła czarna śmierć, pokrywała się palącymi pęcherzami. Na całym ciele w zastraszającym tempie pojawiały  się wrzodziejące guzy wielkości orzechów laskowych. Czyraki szybko rozrastały się jednak do rozmiarów orzechów włoskich, aż wreszcie do wielkości jaja kurzego. Te martwicze zmiany na skórze nadawały jej czarne zabarwienie, budząc tym samym jeszcze większą grozę w każdym, kto je widział. Zarażonych chwytały gwałtowne dreszcze, które w krótkich czasie osłabiały ich do tego stopnia, że  nie pozwalały utrzymać się na nogach. Chorzy kładli się zatem do łóżek, a ich bliscy, o ile mieli jeszcze odwagę przy nich pozostać, przyglądali się bezradnie, jak powoli gasną oni z każdym dniem, aż w końcu wydają ostatnie tchnienie. Lament, płacz i przeraźliwe krzyki wypełniły ulice miasta. Na pomoc przyjaciół nie można było liczyć, gdyż każdy bał się o swe życie. Jakakolwiek próba kontaktu z chorymi lub przedmiotami do nich należącymi  mogła być bowiem śmiertelna w skutkach. Matki, odchodząc od zmysłów, tuliły do piersi swe konające dzieci.  Bywało też tak, że to ojcowie umierali, zostawiając na pastwę losu nierzadko liczne potomstwo. Oddawano je do przykościelnego przytułku, gdyż rodziny nie chciały ich przygarniać. W mieście zapanował głód. Brakowało piekarzy, młyn przestał mleć zboże, nie było komu doglądać bydła, rzemieślnicy porzucili swe warsztaty.  W całej okolicy był jeden tylko medyk – fizyk miejski Hübner z Kętrzyna, ale ten udał się do starostwa ryńskiego i słuch o nim zaginął. Daremne byłyby jednak i jego poczynania, gdyż wobec tak strasznej choroby medycyna bezradnie rozkładała ręce. Żadne mikstury, żadne syropy czy napary nawet w najmniejszym stopniu nie przynosiły ulgi cierpiącym.

 Sytuacja była dramatyczna. Burmistrz Albrecht Dzięgiel zwołał do  ratusza członków rady miejskiej, których nie dosięgła jeszcze choroba. Stawili się między innymi rajca Michael Prostka, Leonhard Grabowski – kamlarz i prowizor tutejszego kościoła oraz pełniący funkcje sędziego i pisarza miejskiego Friedrich Gadzali.

- Przywołałem was, bom dostał pismo z królewieckiego Kolegium Sanitarnego. Nie przyślą nam medyka, mimo słanych kilkakroć próśb – poinformował przybyłych burmistrz.

-Brakuje ich nie tylko u nas.

- Zdaje mi się, co  Hübner przed wyjazdem powiadał, że trza chorych specjalnym balsamem odtruwającym smarować. Jak wam się zda, może aptekarzowi zdradził  sposób, jak balsam takowy przyrządzić? – zapytał Friedrich.

– Wypytam go o to - zapewnił Dzięgiel.

- Tymczasem nich każdy na sercu puklerz albo amulet nosi, coby go chronił.

- Siła ludzi choruje, a i pomarło już niemało – przypomniał zebranym Grabowski.

- Niechaj włóczędzy, więźniowie i żebracy pomagają chorym i trupy za miasto wynoszą. I tak pożytku nijakiego z nich nie ma.

- Nakażę im dziś jeszcze do roboty się zabrać i zlecę dopilnować, by zadaniom tym nie uchybili. Natenczas do pastora muszę się udać w sprawie pochówku matki. Po drodze do aptekarza wstąpię.  Jutro dam wam znać, czy maść uczynić zdoła.

  Urzędnicy opuścili ratusz, a niedługo potem można było zobaczyć, jak na ulicach straż miejska popędza skazańców i żebraków do wynoszenia ciał zmarłych. Przez kolejne dni trwały te pochody i zdawało się,  że nigdy się nie skończą, ale powoli zaraza ustępowała. Coraz mniej ludzi żegnało się z życiem. Dużo jednak straciło je w ciągu tego roku. W dokumencie miejskim zapisano, że w Margrabowej w wyniku dżumy zmarły dziewięćset trzydzieści dwie osoby. Wśród nich było wielu członków magistratu i sądu, wszyscy miejscowi piekarze oraz diakon. Z pomoru ocalało dziewięćdziesięciu dwóch margrabowian. Ci w dowód wdzięczności ufundowali srebrny szyld pamiątkowy.

bottom of page