Szuflada
Poniżej zamieszczam swe utwory poetyckie i prozatorskie.
Wiersze
Zima w lesie
Śnieżny woal wszystko otulił,
skrzy się blaskiem odległych gwiazd
i wyrosły w lesie śnieżne góry,
senne marzenia wyszły z gniazd.
Jak cienie snują się po ścieżkach,
strącają biały puch z gałęzi.
W tym lesie tylko cisza mieszka
i mróz, co wodę w rzece więzi.
Jak lekko stąpa cisza na palcach,
biały płaszcz u jej ramion się kołysze.
Płatki śniegu wirują w takt walca
jak najciszej, by nie płoszyć tej ciszy.
A ta idzie przed siebie w zamyśleniu,
gdzie się wieją mroźne zasłony,
gdzie gałęzie opadają w omdleniu
z kolumn drzew dźwigających śnieżne grona.
Jak tu cicho, biało, srebrzyście,
nic spokoju tutaj nie burzy.
Koronkowe dokoła drżą liście,
na ścieżce cień śnieżnej róży.
I nasłuchać się nie mogę tej ciszy,
która tak mnie do snu kołysze.
I nadziwić się nie mogę tej bieli
zagubiona w śnieżnej pościeli.
Jak bym chciała być taką ciszą,
której nawet w niebie nie słyszą.
Jak bym chciała być taką bielą
- bielszą od skrzydeł anioła.
Noc
Uśpione łąki lekko otula oddech ziemi.
Roziskrzone blaskiem księżyca krople rosy
zwodzą naiwne ćmy.
Liliowymi dzwonkami lekko kołysze wiatr,
wydobywa z nich najcudniejsze dźwięki.
Tony ich plączą myśli, woń oszołamia.
Wdycham zapach kwiatów i wiatru.
Wsłuchuję się w tajemną mowę liści
i próbuję odgadnąć jej sens.
Nagle czuję, że sama staję się drzewem,
liliowymi dzwonkami, wiatrem...
Wypełniają mnie wszystkie
zapachy, dźwięki, barwy...
Wrastam w noc... Staję się nocą...
Przez łzy
Nad stawem księżyc lampą zapłonął,
drzewa wstrzymują oddech liściasty,
rozsuwają się kurtyny chmur
i tylko pobladłe gwiazdy drżą z przejęcia.
Noc przelewa się czarnym atramentem
po szybach łez.
Taniec
W tiule spowita, w perfum mgłę,
w tańcu wiruje jak słodki sen.
Szelest koronek, z tafty szal,
nieczego nie jest dziś jej żal.
W srebrzystym blasku zagubiona,
z twarzą księżyca na ramionach
płynie w powietrzu jak muzyka
- to się pojawia, to znów znika.
W migotach luster, w blasku świec
rozbrzmiewa jej perlisty śmiech.
Ocean włosów perły skrywa,
a ona w nicość już odpływa.
W tiule spowita, w perfum mgłę,
w tańcu wiruje jak słodki sen.
Szelest koronek, z tafty szal,
nieczego nie jest dziś jej żal.
Kochankowie z Werony
Kochanku z Werony, wpatrzony w balkon,
na którym Julia z tęsknoty umiera,
nad wami ciemność płaszcz swój rozpościera,
czerń aksamitu szczelnie was ukrywa
przed nienawistnym wzrokiem Capuleta.
Twoim wyznaniem wzruszone obłoki
płaczą nad waszym losem nieszczęśliwym
- one już znają prawdę w gwiazdach zapisaną,
że wasze dłonie, choć stułą złączone,
złączą się z sobą w śmiertelnej pościeli.
Dopiero wtedy ścigać was przestanie nienawiść
rodów skłóconych od wieków,
a pamięć o was poniosą przez wieki
ci, którzy więcej szczęścia mieli
i miłość sobie poprzysięgać będą
na twoim, Julio, samotnym balkonie.
Zaplątana
Wplątana w ciebie jak w bluszczu pnącze,
już nie potrafię się wyplątać
i w zwojach pędów uwięziona
jak w klatce ptak z rozpaczy konam.
Pean
Atramentowy odmęt nieba
faluje szeptem kołysany.
Obłoków jasna dłoń pierzasta
przesłania twarz księżyca bladą.
Przestrzeń kosmosu się rozrasta
karmiona świerszczy serenadą.
Wiatr rozkołysał traw ocean,
niebo pochylił ponad tonią,
wielkiemu Bogu śpiewa pean,
napełnia świat kadzideł wonią.
Leśna opera
Las rozdzwonił się, rozśpiewał,
gam kaskadą z góry spływa.
Drży głos ptaków, rosy krople
dzwonków dźwiękiem kłują ciszę.
W trawie świerszcze stroja skrzypce,
w dzikich pląsach ważki tańczą.
Wiatr na liściach gra dębowych
nieskończoną leśną arię.
Kołysanka
Już noc rozsypała gwiazd tysiące,
już mgłą senną otuliła świat cały.
w dłoniach niesie latarnie płonące,
aby dzieci spokojnie spały.
Cisza... Tylko noc na palcach stąpa.
Złotą różdżkę w dłoni trzyma,
którą piękne sny z drzew strąca.
Pękaty ksieżyc wędrówkę po niebie zaczyna.
Noc na pajęczynie rozwiesza perły rosy.
Na łące za rzeką brzmi cicha muzyka.
To żaby w stawie kumkają na głosy,
nieśmiało grają skrzypce polnego świerszczyka.
Tam motyl skrzydłami musnął taflę wody,
ważka przepłynęła nad jaśminu kwiatem
i mgła się unosi na wróżbę pogody,
by jutro słońcem rozbłysnąć nad światem.
Deszcz srebrny dzwonkami dzwoni,
wiatr baśń szepcze liściom do ucha.
Wkoło pełno pięknej bzu woni.
Stoi noc zadumana i słucha.
***
Liście miedzią dzwonią wśród gałęzi,
rdza pokrywa kwiaty hortensji,
królewska purpura po ziemi się ściele,
po niej dumna jesień kroczy.
Forsycja
W rozedrganym krzewie forsycji
świergot wróbli zamknięty jak wino w butelce.
Już nie może się pomieścić
w gąszczu żółtych gałązek.
Zaraz wybuchnie, wystrzeli w powietrze,
trzepotem skrzydeł wzniesie się
szary, hałaśliwy obłok
i nim krzew zdoła się uspokoić,
znów wstrząśnie nim furkot i trel.
Lipiec
Zieleń kipi w garze lata,
wre igliwie, liście mięty.
Żarem słońca podgrzewane
sok puszczają wiśnie, fiołki.
Słodycz lipy, woń tymianku
się unoszą ponad garem.
Pszczoły brzęczą, świerszcze grają,
lipiec sok lipcowy warzy.
Kwietniowy sad
Drzewa w suknie zielone się stroją,
kwiaty białe we włosy wpinają,
deszczu kwietniowego pasma
wiatr w warkocze zaplata.
Ciężkie sploty opadaja na trawę,
smagają twarze struchlałych stokrotek,
słońce śpi pod pierzyną chmur.
Przez sad przechodzi melancholia,
srebrnym pyłem sypie w senne źrenice dnia.
Jakie to szczęście
Przyjść do parku wiosną,
poczuć na sobie wiatr i deszcz.
Zagubić się w tej zieleni,
zapodziać się po czubek głowy
- jakie to szczęście, jakie szczęście!
Noc, księżyc i ja
Okno otwieram na oścież, na maj
i w jednej chwili do pokoju wchodzi cały świat.
Stary księżyc - poetów przyjaciel - zagląda przez firankę
i powoli gwiazdami nabitą do ust wkłada fajkę.
Złote muszki, ogniki i ćmy tańczą wokół lampy u sufitu,
a noc zasiada w fotelu w tej co zwykle sukni z aksamitu.
I już po chwili srebrne dźwięki skrzypiec płyną
- to świerszcz ze swą kapelą gra gdzieś za kominem.
I siedzimy tak - noc, księżyc i ja
do chwili, aż wszystko rozpłynie się w blasku dnia.
Wtedy goście opuszczają mój pokój,
by powrócić znów o zmroku.
Ludzkie życie
Jak kruche i ulotne jest ludzkie życie
- jak dym, płomień, mgła.
Jakże często pisk opon niczym trąba archanielska
odprowadza kogoś na tamten świat.
Szukając ocalenia
W klatkach mieszkań zamknięci
jak ptaki w swych gniazdach
wznosimy się piętrami do nieba
w szarych pełnych zgiełku miastach.
Z poskładanymi skrzydłami cicho czekamy,
by o świcie znów sfrunąć w dół.
Wtedy krążymy nad rzekami ulic,
daremnie wypatrując oliwnej gałązki.
W deszczu pocałunków
W deszczu twych pocałunków,
pod niebem twych oczu tonę.
Niechaj nikt nie waży się mnie ratować.
Niech zatracę się, rozpłynę, zginę.
Znaki na śniegu
Znaki pozostawione na śniegu zdradzają sekrety lasu.
Tędy sarna przemknęła, szukając drogi do leśnej stołówki.
Drogą jechały sanie - kogo wiozły, czy dzwoniły dzwonkami?
Wśród drzew dziki przechodziły, nawet leśniczy
pozostawił odbicie podeszwy - piętno swej obecności.
Jak wiele można wyczytać ze śniegu,
jak wiele na nim zapisać.
Trzeba się tylko spieszyć,
nim śnieg wszystko zasypie, nim wiatr rozwieje.
Trzeba pamiętać, że las zimą jest jak Pompeje.
Ideał
Nie chcę królewicza na białym rumaku,
nie wypatruję rycerza w lśniącej zbroi,
nie marzę o bohaterach, pogromcach lwów i smoków.
Ten, na którego czekam, musi być jak miękki szalik,
w który będę mogła sie wtulić.
Zabawa z czasem
Rozmieniam doby na godziny,
godziny - na minuty,
by po mozolnym przeliczaniu
pozbierać je do kupy.
I choć się zda, że nic nie gubię,
wciąż minut, godzin, dni ubywa.
I mam wrażenie nieodparte,
że coraz szybciej czas upływa.
Zamek w Malborku
Czyje kroki pospieszne echem napełniały krużganki?
Czyj cień pod osłoną nocy po ścianach przemykał?
Czyje szepty i komu zdradzały wielkie tajemnice,
a kto wodę ze studni czerpał na dziedzińcu?
Czyje oczy spoglądały na bramę zamkniętą,
z wielkim niepokojem wypatrując gońca z listem?
Ucichły szepty, kroki, rozgwar uczty.
Oczy już dawno zamknięte na wieki
i goniec listów nie wiezie.
A zamek pilnie strzeże swych tajemnic.
I aż trudno uwierzyć, ile tu się mieści
gwaru, ludzi, zdrad, rozpaczy, intryg
- w mroku skryta przeszłość.
List do Małego Księcia
Gdzie jesteś, Mały Ksiażę?
Z której gwiazdy rozbrzmiewa twój śmiech
jak srebrny dzwoneczek twego baranka?
Mówiłeś, że w pustyni najpiękniejsze jest to,
że skrywa studnię - swą wielką tajemnicę.
Gdzie jest studnia, z której mogłabym zaczerpnąć,
by nie czuć już pragnienia?
Powiedz, proszę. Z gwiazdy, na której jesteś
na pewno lepiej widać.
Ja wiem, iż najpiękniejsze jest dla oczu niewidoczne,
ale zrozum mnie, naprawdę muszę znaleźć tę studnię,
inaczej umrę z pragnienia... miłości.
Ty chyba wiesz, co to znaczy.
Wskaż mi drogę do mojej róży, do lisa, do studni.
Proszę.
Szczęście
Czuję twój oddech na twarzy
- pierwszy zwiastun wiosny,
twe gorące wargi na śniegu mego czoła
- nieśmiały dotyk słońca.
I tak mi dobrze, gdy to ciepło
po lasach rzęs się błąka.
Topi się lód, płyną kry, pękają tamy
wezbranych potoków łez szczęścia.
A skoro tak mi dobrze,
dlaczego cała drżę jak w gorączce?
Satelity
Takie nie wiadomo co
to nasze trwanie razem.
Z woli losu krążymy po jednej orbicie
- dwie satelity życia.
We śnie
Tu prawo grawitacji nie działa,
motyle mych myśli unoszą się nad śpiącym ciałem.
Roje motyli, roje myśli
roi mi się i śni.
Zatrata
Znów wędruje czerwień twych warg
po śniegu mego ciała.
Twoje usta jak słodkie maliny,
jak musujące wino
barwą krwi znaczą ślady,
po których będziesz mógł wrócić.
Tylko jak wrócić z tej zatraty,
jak otrząsnąć się z tego zatrzęsienia miłości,
jak wrócić do codzienności?
W kokonie miłości
W tę ciszę wszeptana
twoimi ustami
kołyszę się lekko,
tak lekko jak sen.
W kokonie tej ciszy
chcę myśli twe słyszeć
w kokonie tej ciszy
chcę sercem twym bić.
Niech nicią swą cisza
mnie szczelnie omota
i niech mnie kołysze,
kołysze do snu.
Klasyfikacja
Podział na ludzi dobrych i złych
nie wydaje się być najszczęśliwszym rozwiązaniem.
Właściwszy wydaje sie być podział
na dobrych i pogubionych.
Przy czym nie są to cechy stałe
- dobrzy mogą się pogubić,
pogubieni mogą stać się dobrzy.
Z podziałami w ogóle nigdy nie było łatwo.
Jakkolwiek uporządkujemy ten świat,
będzie to tylko jeden z możliwych porządków.
I nawet kiedy pozamykamy wszystko
w szufladach opatrzonych odpowiednimi etykietami,
zawsze wrócimy do początku
- świat to dzika dżungla,
a Darwin chyba miał rację.
Obraz
Jesteś jak obraz abstrakcyjny
- im dłużej patrzę, tym mniej rozumiem
i czy przybliżam, czy oddalam kroki,
co na nim jest, pojąć nie umiem.
Otchłań
Za mną wspomnień czarny tren,
nade mną gwiazda gorejąca,
co konający dzień
w otchłanie nocy strąca.
Zima
Więc jeszcze jest taki widok za oknem,
co bielą swą poraża?
A ja myślałam, że zimy nie będzie w tym roku
z powodu awarii kalendarza.
Aż tu zaskoczenie - rolety w górę i nagle
biel oczy mi zamyka,
czapy śniegu na drzewach, na dachach,
na śpiących trawnikach.
Księga Genezis
Krople myśli sączą się spod powiek,
opadają na białą kartę serca.
Chcę ją zapisać od nowa, ale nie wiem jak.
Wiem tylko, że nie mogę popełnić żadnego błędu,
żadna spłoszona litera nie może opuścić zwartego szeregu,
żaden przecinek nie może zagubić się
pośród wykrzykników i znaków zapytania.
Chcę zapisać kartę mego serca od nowa,
powinnam jednak odwołać się do historii.
Tylko co wybrać, by nie obraził się ktoś,
że go pominęłam jak niewygodną prawdę?
Zapisuję kartę swego serca od początku
i w wielkim bólu rodzi się moja Księga Genezis.
Wierzę, że kiedyś cię spotkam
Wierzę, że kiedyś cię spotkam,
zrodzę cię ze swoich snów,
z marzeń najtkliwszych cię utkam,
z czerwieni róż.
I staniesz się dla mnie różą,
ze snu w jawę się przeistoczysz
po płatkach czerwonych zórz.
Spod przymkniętych powiek mi spłyniesz
po policzkach wprost do ust
i odrodzimy się jak feniks z popiołów
w miłości naszej świt.
Mówimy do siebie ciszą
Mówimy do siebie ciszą
- martwą ciszą martwego języka.
W martwym morzu obojętności
toniemy - każde z osobna.
Jakoś znoszę tę ciszę
- wolę ją niż Niagarę słów.
Jeszcze trzymam się brzytwy,
ostatecznie zostaje mi paszcza lewiatana.
Nie wiem tylko, co zrobić z tym balastem
- z tym trupem miłości, co jak kula u nogi
ciągnie mnie na dno.
I wolę już chyba paszczę lewiatana,
dno, wszystko jedno co
- byle jak najdalej stąd.
W potrzasku
Nabrzmiałe myśli z niewypowiedzenia drżą,
jak zwierzę w klatce
miotają się od ściany do ściany serca.
Chcę krzyczeć, ale przyzwoitość - wariatka
zamyka mi usta na klucz.
Chcę krzyczeć, ale nie mogę
i tylko myśli z niewypowiedzenia drżą,
że nic, tylko zwariować.
Kołowrotek
Kołowrotek mego życia
nieznanych zdarzeń przędzie nić
i snuje się przędza cienka,
abym ja mogła żyć.
Zrodzeni na dwóch gwiazdach
Nie rozumiem, Marsjaninie, co do mnie mówisz.
Jakim dziwnym językiem tłumaczysz mi świat?
Nie rozumiem cię, przybyszu z innej gwiazdy,
dzieli nas tak wiele świetlnych lat
- świetlnych lat, mgławic, czarnych dziur.
Jakaś niepojęta planeta cię zrodziła
i strąciła na Ziemię z deszczem meteorytów
- reliktem przeszłości -
niczym spadajacą gwiazdę,
która powinna spełniać marzenia
a tylko wszystko komplikuje.
Nie rozumiem twego języka,
którym porządkujesz świat według obcych dla mnie zasad.
Sam powiedz, jakże mogę cię pojąć ja
- skomplikowana Wenusjanka?
Spacer
Czarny ocean nieba
skrzy się srebrnym blaskiem gwiazd,
księżyca łódź powoli odpływa
w odległe uliczki miasta.
I idę tak pośród kamienic,
gdzie do portu zmierza złoty krąg,
i tylko cienie płoszę przed sobą
drżeniem zmarznietych rąk.
Przybądź
Nie każ mi czekać na siebie,
przybądź, gdzieśkolwiek jest
i daj znak sercu memu,
bym poznała, żeś ty to ty.
Zamknij mnie w swych ramionach
jak drzwi mieszkania na klucz
i niechaj siebie zobaczę
w zwierciadle twych jasnych oczu.
Samotność niosę swą
Pejzaż twych oczu - letnie popołudnie,
słodycz twych ust - wiśniowy sad.
Dlaczego zły los nas rozdzielił
rzeką samotnych lat?
W mgławicach moich źrenic
srebrzy się wspomnień pył,
tęczowych spojrzeń blask z mej twarzy
deszcz słonych kropel dawno zmył.
I tylko pod popiołem tej,
co ludzie zwać miłością chcą,
zamkniętą w sercu jak perłę w muszli
samotność niosę swą.
Na strunach miłości
Ciepło twych dłoni rozpala moje ciało.
Pod czułym dotykiem drżę jak struna we śnie poruszona.
Nasze szybkie oddechy łączą się w jeden krzyk rozkoszy.
Pomiędzy ustami przepływa miłość.
Jedność
Cała płonę, kiedy mnie dotykasz,
Gdy błądzisz rękoma po mapie mego ciała.
Przygarnij mnie mocno i otul płomieniem rozkoszy,
oddechem gorącym zacałuj, unieś do gwiazd.
Napełnij mnie sobą szczelnie,
przelej się w moje ciało…
na zawsze.
Połączeni
Mały punkt na mapie czasu – to ja
- zupełnie inna niż myślałam.
Drugi punkt – to ty, taki śmiesznie kropkowaty.
Czyjaś dłoń połączyła nas linią prostą niewidzialną.
Odtąd razem błądzimy pomiędzy tysiącami innych punktów
po papilarnych liniach życia.
Miłość
Wtulam się w twe ramiona
i wszystko odpływa.
Miękka cisza owija nas coraz szczelniej
po ostatni płatek pragnień.
Po mej twarzy wędruje ciepło twych warg.
Chłonę cię każdą cząstka swego ciała.
Przelej się we mnie po brzegi,
Pragnę upić się tą miłością.
Nocą
Rozgwieżdżone niebo nad nami
i my wtuleni w tę noc.
Jej aksamit osłania nas szczelnie
przed spojrzeniem gwiazd.
Miłość
Na progu mego serca przysiadła.
Przyszła cicho, niespodziewanie.
Musnęła moje usta niczym motyl,
ujęła za dłoń, spojrzała w oczy.
Nie mogłam nie utonąć w błękicie jej źrenic.
Na progu mego serca przysiadła miłość,
przyjęła zwykłą ludzką postać.
Autoportret
Każdego dnia odsłaniam się przed tobą
coraz bardziej.
Zza kolejnych ram mojej twarzy wyłaniam się ja,
której jeszcze nie znasz,
bo poznać mnie przecież nie możesz.
Każdego dnia odsłaniam się przed tobą
coraz bardziej…
a mimo to na zawsze pozostanę tajemnicą.
A ty kołysz mnie
A ty kołysz mnie do snu w kołysce swych ramion,
szeptem gorącym zaczaruj.
Niech spokojnie płyną łódki minut w nieskończoność
po bezkresnym marzeń oceanie.
Kiedy jesteś przy mnie, wszystko znika,
w drżących dłoniach cały świat mój niesiesz.
Twoje słowa jak słodkie zaklęcia
przez ogrody tajemne mnie wiodą
i stajemy w uniesieniu przed sobą
nad miłości przejrzystą wodą.
Z miłością w tle
Jesteś jak wyspa tropikalna.
Zanurzam się w ciebie jak w aksamit morza,
zamykam oczy i słyszę śpiew ptaków,
szumem fal odpływam za horyzont.
Przelewasz się we mnie zielenią liści, lazurem nieba,
pierzastą dłonią paproci niesiesz chłód kojący.
Wypełniasz mnie sobą szczelnie zapachem wiatru,
kwiatów, świeżą bryzą morską.
Stajesz się ciszą, światłem, drogą.
A kiedy wracam z tej podróży,
cicho przysiadam na krawędzi filiżanki
i czekam na twe usta.
Czas
Strumień zdarzeń…
Odwieczny, nieskończony,
dziki w swej naturze
- przepływa przez kolejne stulecia.
Hołd Bogu
Pośród niebiańskich łąk błękitu
spowita w ciszę aksamitu
woń kadzidlana się rozlewa.
Anielski chór peany śpiewa
ku czci wielkiego Boga – Ojca.
Po niebie płynie rydwan słońca.
Niebiosa hymn pochwalny grają,
pobladłe gwiazdy hołd składają,
ziemia wygina się w ukłonach.
Bądź pochwalony, wielki Boże.
Twa miłość jak bezkresne morze
niechaj przeniesie nas w przestworze,
byśmy z anielskim chórem w niebie
mogli przez wieki wielbić Ciebie.
Szalony wiatr
Poruszył wiatr kłosami zboża,
zaplótł warkocze grzywom morza.
Zaśpiewał pieśń sprzed wielu lat,
zadziwił swą fantazją świat.
Przeleciał wiatr nad Pacyfikiem,
potężną siłą wstrząsnął Madrytem.
Rozwichrzył drzewom włosy zielone,
wysypał z rękawa pomysły szalone.
Lecąc nad światem tam i z powrotem,
zgubił po drodze śmieszne kalosze.
Jeden był żółty, drugi zielony.
Ech! Wiatr szalony!
Tańczył i bawił się z liśćmi w berka,
zabrał dziewczynce małej cukierka.
Porwał balonik, zaniósł gdzieś w górę.
Pływał na chmurach,
skakał po murach,
śmiał się i hulał.
Ach! Jakbym chciała z wiatrem zaśpiewać,
Polecieć w górę, hen aż do nieba!
Milczenie
Może jeszcze dziś
zrzucę z siebie zużyte szaty słów.
Może jeszcze dziś
zamknę usta na klucz.
Deszcz
Srebrne strugi z nieba lecą,
w słońcu mienią się i świecą
jakby garść rzuconych pereł,
których nikt by nie pozbierał.
Jedne drugie w tańcu gonią,
skaczą, dźwięczą, grają, dzwonią!
W dzikim pędzie pląs swój łączą,
biegnąc, gubią się i plączą.
Lecą z nieba gwiazd kaskady
niczym srebrne wodospady.
Uderzają wód skrzydłami
jak drogimi klejnotami.
Moc gorącego uścisku
Ucałuję wiatr usypiający wśród drzew,
zamknę w gorącym uścisku
roztańczoną białą śnieżynkę.
chociaż wiem, że pozbawię ją życia.
Tylko jesień
W jesieni mego życia
myśli sanują się jak babie lato.
Tkam wątłą nić pajęczą
ze strzępów mych marzeń,
choć wiem, że ona pęknie,
lecz tkam…
W jesieni mego życia
jesienią jest nawet wiosna,
bo tylko jesień kocham
i tyko jesień powraca.
Prośba
Boże, który byłeś, jesteś i będziesz,
spłyń deszczem na ziemię jeszcze raz.
Jeszcze raz daj nam kamienne tablice Dekalogu
i zniszcz wszystkie złote cielce.
Boże, napraw swój świat,
jak zegarmistrz naprawia zepsute zegarki.
Noc
Wiruje świat zasłuchany w muzyce.
Niebo ziemię trzyma w ramionach.
Gwiazdy w jeziorze toną.
Srebrną łodzią księżyc płynie.
Jakże bliska…
Roztańczona w strugach deszczu,
zasłuchana w śpiewie wiatru,
otulona szalem tęczy
- muzyka.
Rozhuśtana wśród gałęzi,
roześmiana złotym słońcem,
pływająca w rzece wspomnień
- muzyka.
Zrywająca perły rosy,
rozmarzona wśród jaśminów,
jakże bliska memu sercu
- muzyka Chopina.
Nuta
Spadła nuta z nieba na ziemię.
Zadźwięczała, zaśpiewała,
w starych skrzypcach zamieszkała
- w starych skrzypcach świerszcza.
Jesień
Pośród pól, pośród łąk wrześniowych
idzie wolno zamyślona jesień.
Kolorowe liście niesie
w kasztanowych włosach.
Chęć zapomnienia
W uszach mych grzmi cisza,
rozdzierając ciemność strzałą błyskawicy.
Lotem kruka przeszywa me serce.
Otacza mnie ciemność nieprzenikniona,
łopocząc skrzydłami nocy.
I płynę z nurtem Acherontu ścigana przez Erynie.
Och! Niczego więcej nie pragnę
jak tylko wody letejskiej.
Opadły liście z drzew
Nagie drzewa wyciągały w górę swe ramiona,
zadowolone, że zrzuciły z siebie ciężar liści,
które teraz, mieniąc się kolorami tęczy,
szeleściły, mącąc świętość ciszy.
Nad światem unosiła się przejrzysta mgła.
Noc rozwieszała wkoło naszyjniki drżących kropel rosy.
Ziemia lekko wzdychała, układała się do snu
Stary zegar
W starym zegarze babci
wyrzeźbionym z modrzewia
bije miedziane serce.
W starym zegarze, jak w drzewie,
kukułka ma swoje gniazdo.
Stary modrzewiowy zegar
pokryty jest zmarszczkami
i tylko cienkie, spracowane dłonie
wolno odmierzają czas.
Wierzę
Wierzę w wiatr
grający w liściach drzew.
Wierzę w cudny zapach
bzów i fiołków.
Wierzę w słodki śpiew słowików
w wiosenny wieczór.
Wierzę w stary dom
i w spadającą gwiazdę.
Wierzę w srebrne strugi
deszczu majowego.
Wierzę w łany zbóż
i w świeży bochen chleba.
Wierzę w ludzką dłoń wyciągniętą.
Wierzę w miłość i w szczęście.
I wierzę w Ciebie
- Boże…
Do świata
Jesteś oddechem wiatru.
Jesteś szeptem tajemnicy
osłoniętej mgłą czasu zaprzeszłego.
Jesteś domem bez drzwi i okien.
Jesteś krzykiem choroby nieuleczalnej.
Jesteś…
Bądź ze mną
Bądź mi kwiatem i ptakiem, i niebem.
Bądź dla mnie świeżym bochnem chleba,
bez którego nie sposób żyć.
Patrz moimi oczyma,
śmiej się i mów moimi ustami,
słuchaj moim sercem.
Po prostu bądź ze mną.
Pocałunek
Stoisz spragniony
i pochylasz się nade mną.
To nie woda
- to moje usta.
Noc
Jesteś ze mną – jak dobrze…
Weź dłoń moją w swoje dłonie.
Przytul mnie tak, byśmy byli jedno,
bym nie czuła siebie, ale ciebie
i kochaj mnie najmocniej, jak tylko potrafisz.
Czuję twój gorący oddech na mej twarzy.
Pocałuj mnie proszę…
Masz takie gorące usta…
Cudowne ciepło wypełnia moje serce.
Jesteś ze mną – jak dobrze…
Już nigdy nie odchodź.
Niech będzie noc aż do końca.
***
Przenikasz we mnie jak promień,
ciepłem i blaskiem mnie napełniasz,
przelewasz się rwącym potokiem lawy
i cała zaczynam płonąć.
Czuję cię przez drżący pryzmat swego ciała.
Zostań we mnie, nie odchodź.
Zostań zamknięty w tym spazmie rozkoszy
jak w pułapce ze szkła.
Niech kipi nasza miłość,
niech stopią się nasze ciała
- walka żywiołów trwa!
Żądza i płomnień,
rozkosz i pragnienie
- przepaść bez dna.
***
Ubrana tylko w ciszę nocy
staję przed tobą jak drżący płomień.
Tej ciszy nocy nic nie płoszy
prócz woni bzu i oszołomień.
I sama nie wiem, w której chwili
płomień mój ciebie zaczął palić.
Gdy usta nasze się spotkały,
nic już nie może nas ocalić.
I tylko bicie serca słyszę,
i czuję ciepło twoich dłoni,
zda się, że nad przepaścią wiszę,
a moja twarz szkarłatem płonie.
Z twarzy tej usta twe gorące
schodzą już niżej, niżej jeszcze,
a dłonie twe me ciało drżące
rozkoszy przepełniają dreszczem.
O, jak mi dobrze, gdy tak schodzisz
w doliny moich pragnień skrytych
i wiem już, że w twych ramionach
zostanę aż do świtu.
[Nie] pamiętaj
Zapamiętaj śpiew wiatru,
zapamiętaj zapach kwiatów,
zapamiętaj słońce i błękit nieba,
o miłość pamiętaj,
lecz wyrzuć, proszę, z pamięci mnie.
To wszystko
Proszę, nie każ mi przestać!
Proszę, pozwól mi płakać!
To przecież wszystko, co mi po tobie zostało.
Nasz świat
Ciasny krąg
mrok
strach
groza
przerażenie
Dziki wzrok
lęk
niepewność
zagrożenie
Serca krzyk
tęsknota
żal
zapomnienie.
Wiersz zagubiony
Jesień…
Deszcz,
mrok,
mgła,
spadające liście.
Już przeszła minęła.
Zima…
Lód,
mróz,
śnieg,
oszronione drzewa.
Już przeszła, minęła.
Wiosna…
Odwilż,
przebiśniegi,
sasanki,
pierwsze pąki na drzewach.
Już przeszła, minęła.
Lato…
Kwiaty,
słońce,
wakacje,
gorący piasek na plaży.
Już przeszło, minęło.
A gdzie ty?
Ciebie jeszcze nie było.
Myśl ludzka
Myśl ludzka błądzi
po manowcach życia
- szuka drogi
do zielonej Arkadii.
Ja też jej szukam.
List
Ten list napisałam wczoraj.
Jeszcze dziś wrzucę go
do dziupli twego serca.
Niepogoda
Wiem, że słońce zachodzi
i że wschodzi czasami.
Dziś jest deszczowy dzień.
Może jutro się rozpogodzi,
gdy wiatr rozpędzi
ciemne chmury myśli.
Mały duży świat
Świat jest tak mały,
że mogę go zamknąć
w jednym słowie
i tak duży,
że nie potrafię
ogarnąć go umysłem.
Powódź
Zalał mnie potok słów.
Na brzegu nie było ratownika.
Przynależność
Tyle liści opadło dziś z drzewa.
Który był mój?
Dłoń
Dłoń…
Taka bliska i taka ciepła.
Twoja dłoń.
Pocałunek
Twój gorący oddech
spoczął na mych ustach
jak spłoszony motyl.
Panie…
Proszę, dokończ pisać swą księgę,
przecież to niemożliwe, aby świat
miał pozostać taki…
Myśl
Myśl zawisła nad przepaścią życia.
Teraz od niej zależy jej los.
Słowo
Słowo stało się zamiarem.
Już nigdy nie będzie czynem.
Moc tworzenia
Wiatr szarpie struny deszczu.
Takiej muzyki nie stworzył nawet Chopin.
Liść
Dziś rano umarł kolejny liść.
To epidemia czy zrządzenie losu?
Kometa
Kometa z długim warkoczem
ogrzała moje chłodne myśli.
Jaocean
Ja – niezbadany ocean
objęty w ramy serca.
***
Nasza twarz nie musi być
krzywym zwierciadłem.
Zaćmienie serca
Ta noc nigdy nie będzie dniem.
Dzisiaj jest zaćmienie serca.
Fatamorgana
Jeszcze jedna stroma ścieżka,
jeszcze jeden ostry zakręt.
Jeszcze wieczność w samotności
i tęsknota nieskończona.
Wreszcie jest… fatamorgana.
Koniczyna
Gdybym tak mogła być liściem,
co opada z wiatru podmuchem,
albo kwiatem, co więdnie na słońcu,
a najlepiej byłoby, gdybym mogła być
czterolistną koniczyną
i przynosić ludziom szczęście.
Po drugiej stronie czasu
Narodziłeś się z marzeń
jako kształt realny, namacalny.
Przeżyłeś czterdzieści cztery lata,
by żyć wiecznie po drugiej stronie czasu.
***
Zgasłeś jak płomień świecy
zdmuchnięty w pośpiechu,
jak myśl bezkształtna uleciałeś.
Zostawiłeś herbatę w filiżance,
jeszcze palący się papieros
i pamięć po sobie,
która będzie trwała wiecznie.
Nostalgia
Jeszcze tyle dróg miałeś przejechać.
Kwiaty czekają, kiedy je zasadzisz.
Dalekosiężne plany rozpierzchły się
po kątach nazbyt pustego mieszkania.
Zza firanek wychylają się twarze wspomnień…
I tylko duch nostalgii zasiadł na progu
w posępnej zadumie…
Życie
Nie mów mi tylko,
że nic cię nie martwi,
przecież sam wiesz,
że to nieprawda.
Nie mów mi tylko,
że wszystko rozumiesz,
- nawet filozof ma wątpliwości.
Wielki znak zapytania
Bądź mi śmiechem i szczęściem, i płaczem.
Bądź mi wiatrem, co tańczy w gałęziach drzew.
Bądź mi słońcem śmiejącym się z nieba
i powietrzem, i wodą, i chlebem.
Bądź częścią mojego życia.
Teraz jesteś tylko
wielkim znakiem zapytania,
którego sama
odgadnąć
nie umiem.
Smutek
Już jesień zamknęła kluczem
bramy czarodziejskiego ogrodu.
Już babie lato cienką przędzą
osnuło kwiaty lata
i spływa z nich nitkami pajęczyny.
Rdzawobrunatne liście tańczą
na kobiercu pożółkłych traw.
Krople deszczu w braterskim uścisku
połączyły się ze łzami tak,
że nie umiem ich już rozróżnić.
Klucz dzikich gęsi rozdarł głuchą ciszę.
Ćmy
Noc wygrywa melodie na dzwonkach naszych serc.
Jej kryształowe tony płyną przez uśpione łąki.
Pod lampą księżyca my – ćmy tańczymy naszą miłość.
Jak w teatrze
W moim sercu jak w teatrze.
Raz jest smutno, raz wesoło.
Gorsza sztuka, lepsza sztuka,
ale zawsze coś się dzieje.
Tragifarsa
Życie jest wielkim teatrem,
los tragifarsą,
ja kiepskim aktorem
miotającym się
w odmętach niedorzeczności.
***
Gdyby wszystkie światy i planety zbiec,
czy znalazłoby się dziś
prawdziwą różę,
przyjazną dłoń
i uśmiech,
co jak promień słońca drży?
Trud na miarę protestu
Mała mrówka
zdobywa szczyt mrowiska.
Ugina się pod ciężarem
pióra, liścia
i wykrzywia twarz
w grymasie gorzkiego protestu.
Emigracja
Wielka emigracja słów
z ust do ust
poraża swą bezmocą.
Bieg
A może by tak dalej biec
aż do utraty sił,
aż po horyzont łez?
Tam gdzie się kończy noc,
gdzie kaskadami mlecznych kropel
wytryska dzień.
Staw
Staw patrzy na mnie chłodno
spod długich, ciemnych rzęs.
Niebieskie oko leniwie mruży
i marszczy twarz falami wód.
Zdarzenie
Zdarzyło się tu i teraz bez żadnej wyraźnej przyczyny.
Stało się niespodziewanie jak gdyby od niechcenia.
Doświadczyło pierwszą lepszą osobę
- niekoniecznie tę, co chciało.
Cóż… Doświadczyć kogoś musiało.
Zdarzyło się tu i teraz bez słowa zapowiedzi
- jak skutek bez przyczyny.
A mogło pojawić się wszędzie,
przedtem, później, zawsze,
na granicy nieskończoności.
***
Wiązać strzępy słów w wypowiedź pozornie zależną.
Tak przecież jest najbezpieczniej
- pozory w końcu mogą mylić.
Szukać argumentów na poparcie tezy, której nie ma
- w końcu coś trzeba popierać.
Należy być za albo przeciw,
ale nigdy pomiędzy, na przekór.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi
wyjść na spotkanie słusznego ja,
by przekonać się, że wcale nie jest słuszne.
Stanąć w obliczu prawdy opartej na domyśle
zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem
i czekać na zbieg okoliczności,
który nie zawsze musi pojawić się
w tych okolicznościach.
Nie stało się nic
Gdzieś między teraz a przedtem,
w nieznanych okolicznościach
stało się wielkie nic.
Zatrzymało się w drodze znikąd donikąd,
mniej tu, więcej tam.
Wsparte o wczoraj, myślało, co zrobić dziś
- zbyt długo – dziś stało się wczoraj.
Zima
Pod pierzyną śniegu śpią
kwiaty, zioła, źdźbła traw.
Otulone szczelnie po ostatni płatek,
czekają, aż obudzi je pocałunek słońca.
Zaledwie chwila
Wychylił się z zaledwie wczoraj do prawie dziś.
Wychylił się tak, na wszelki wypadek.
Co chciał zobaczyć lub czego nie zobaczyć?
Chciał tylko upewnić się, że to nie był jego ostatni dzień?
Wychylił się tak, z czystej ciekawości,
a już pozostać musiał tu.
A więc to była zasadzka?
Stąd nie ma powrotu?
No cóż… Na szczęści można jeszcze
wychylić się w jutro.
Triumf
Pierwsze słowo stawiane niepewnie
jak pierwszy krok.
Trochę dziwne, nawet brzmi inaczej,
ale można je zrozumieć.
Jest w nim coś znanego, bliskiego sercu
- maleńkie uśmiechnięte usta
z zaledwie kilkoma ząbkami
i triumfalny oczu blask.
Kompletny człowiek
Mały człowiek a zupełnie cały.
Niczego mu nie brak:
ma ręce, nogi, usta, włosy,
nawet oczy szeroko otwarte zdziwieniem.
Wszystko na swoim miejscu,
w idealnym porządku,
we właściwych sobie proporcjach
- słowem stworzony na miarę
ludzkich oczekiwań.
Wschód słońca
Dziś o świcie ptaki wszczęły alarm:
„Na niebie wybuchł pożar!
Łuną czerwieni zakwitł jak mak,
blaskiem różanym rozlał się po ziemi,
zza horyzontu wytoczył się kulą ognistą.”
Myśl
Myśl wszechogromna, stwarzająca światy
skrzydła rozpięła do lotu.
Na jaką planetę podążymy obie
- ja taka mała i ona potężna?
Tajemnica
Tak wiele tajemnic przede mną,
tak wiele tajemnic za mną.
Pomiędzy tym, co było,
a tym, co się jeszcze stanie,
w oceanie czasu jak okruch wszechistnienia
spoglądam w niewidzialne oblicze Boga.
I tylko wciąż brak mi odwagi,
by rozsunąć dłonią chmury
i spojrzeć niebu prosto w twarz.
Kamień
Zastanawiam się nad celowością
istnienia kamienia.
To iście osobliwy stwór.
Nic go nie wzrusza,
niczemu się nie dziwi,
niczego nie jest w stanie pojąć.
Ot, leży z uporem godnym podziwu
I nawet nie wie, że przechodzę obok niego.
Śpieszmy się
„Śpieszmy się kochać ludzi, tak prędko odchodzą.”
Lecz dokąd odchodzą i dlaczego prędko?
Zaledwie się zbliżą, a już cień zostaje.
Jak pociągi w drodze, jak ptaki w przelocie.
A może biec za nimi, dotrzymać im kroku?
Spieszmy się dostrzec ludzi, tak prędko przechodzą.
Potop
Gradobicie słów, potok rozwścieczonej nienawiści,
a w środku tego piekła - my
z początku dwudziestego pierwszego wieku.
Zróbmy coś! Nie możemy tak po prostu zginąć.
Przecież to jeszcze nie koniec świata.
Zróbmy coś! Szybko!
Zbudujmy arkę! Mo…
Niedoczekanie
Stanęłam twarzą w twarz z nowym stuleciem.
Spotkanie zapowiadało się obiecująco
- liczyłam na wiele wyjaśnień, wskazówek,
może kilka gotowych rozwiązań.
Oparłam się ostrożnie o pierwszy dzień stycznia
- stał pewnie na swych młodych nogach.
Też czekał. Czekaliśmy razem – niedługo
- zmarł po dwudziestu czterech godzinach.
Pierwsza ofiara tego wieku.
Nowy władca – czasożerca pochłonął jeszcze kilka dni,
Rozsypały się śnieżnobiałymi kartami po ziemi.
Żadnej odpowiedzi, żadnej wskazówki,
ani jednego rozwiązania!
Nie powiedział nawet, czy ma zamiar być
czasem przyszłym prostym, czy złożonym.
Majowa noc
Nad łąką mgła się senna ściele,
zioła uśpione w traw pościeli
powietrze napełniają drżące
zapachem swym odurzającym.
Od strony sadu szept się niesie
po srebrnokryształowej rosie.
W tym szepcie słodkie tajemnice,
przysięgi święte, obietnice.
To zakochani w noc majową
wszeptani w siebie, w swoje słowa,
w jaśminu kwiaty zanurzeni
miłość wyznają w uniesieniu.
A noc w wyznania te wsłuchana
przysiadła cicho zadumana
i wśród spóźnionych kwiatów wiśni
ich miłość wielką pragnie wyśnić.
Wzruszony słowik w dźwięcznych trelach
dziewczęce serce onieśmiela,
a wkoło mgła się senna ściele,
gdzie zioła w rośnej śpią pościeli.
Letnie popołudnie
Złotym blaskiem słońce
przelewa się do dzbana,
po brzegi napełnia szklanki.
Stara lipa przeciąga się,
powietrze drży, faluje,
za stołem zasiada sen.
Patrząc w niebo
Nade mną nieba lazur złoty
wyhaftowany słońca nicią
rozpostarł skrzydła swe ogromne
jak ptak, co zrywa się do lotu.
Opływa mnie obłokiem miękkim,
szalem tęczowym się przegina
za horyzontu dal bezkresną.
Spoglądam ufnie w sufit świata
- wiem, że nie spadnie mi na głowę.
Boska rodzi się moc
Znów Dziecina się rodzi,
z nią miłość na świat przychodzi
w postaci kruchej i świętej
w ramionach Świętej Panienki.
Hej płyń, kolędo, płyń
w spokojną, grudniową noc.
Hej płyń, kolędo, płyń,
gdzie boska rodzi się moc.
Nie było, Dziecię, dla Ciebie
miejsca w serc ludzkich gospodzie.
Choć mogłeś narodzić się w niebie,
tyś wolał marznąć na chłodzie.
Hej płyń, kolędo, płyń
w spokojną, grudniową noc.
Hej płyń, kolędo, płyń,
gdzie boska rodzi się moc.
Podnosisz rączkę swą małą,
przemieniasz serca ludzi.
Wraz z przyjściem Twym, o Panie,
nadzieja w nas się budzi.
Hej płyń, kolędo, płyń
w spokojną, grudniową noc.
Hej płyń, kolędo, płyń,
gdzie boska rodzi się moc.
Samotność
Samotne godziny odpływają w pożółkłe kalendarze,
klepsydra serca strużką krwi odmierza mi czas.
Ciężką głowę kładę na poduszce i czekam na tę,
która podobno jest, a przynajmniej się przydarza.
Ale przecież życie rządzi się swoimi prawami,
nie szeleści kruchymi kartkami powieści,
nie szumi taśmą filmową.
Może tylko tam szybciej bije serce,
usta ku ustom się chylą?
Ile można czekać na miłość, która podobno jest
na planecie zwanej Ziemią?
Przebudzenie
Czas zrywa kartki z kalendarza,
do gwiazd unosi obłok marzeń,
chociaż myślimy o przyszłości,
ciągle dźwigamy wspomnień bagaż.
Wpatrzeni w ulic pasma szare,
w sercach skrywamy swoje skarby.
Wielu próbuje w tło się wtopić,
jak kameleon zmienić barwę.
Dlaczego wiary w nas tak mało
w to, że możemy zdobyć szczyty
i tylko jeszcze tli się w sercu
pragnień odległych żar ukryty?
Już czas rozpalić w sercu swoim
płomień nadziei, ogień wiary,
już czas wyzwolić się z niemocy
i w czyn wprowadzić swe zamiary.
Wiem, że jeżeli tylko zechcę,
mogę marzenia ucieleśnić,
wiem, że jeżeli nie spróbuję,
to mogę swoje życie prześnić.
Nie chcę być tylko lalką śpiącą,
co nawet nie wie, że istnieje,
dzisiaj się budzę z odrętwienia
i niechaj, co ma być, się dzieje.
Cmentarz
Ciche aleje starego cmentarza…
Wiatr wyje między kamiennymi płytami
i wznosi się w górę, by rozbrzmieć echem tysięcznym,
huczy w mych uszach,
jakbym głos z wnętrza ziemi słyszała,
co swą siłą chce zburzyć pomniki zastygłe w marmurze.
Wsłuchuję się w te jęki nieziemskie
i ogarnia mnie lęk i trwoga,
jakieś nieludzkie przerażenie.
Idę i rozmyślam o nicości ludzkiego istnienia.
Jesień
Jesienne liście rozwieje wiatr,
jesienne liście polecą w świat.
W jesiennych liściach ukryty żal
odleci razem z nimi w dal.
W jesiennych drzewach wiatr głosno wyje,
w jesiennych drzewach wiatr głosno łka.
W jesiennych drzewach smutek żyje,
w jesiennych drzewach mieszkam ja.
Jesienne pola okryła mgła,
jesienne drogi toną we łzach.
Jesienne niebo ciężko oddycha,
ja cicho wzdycham...
Brzoza
Stoi biała brzoza w polu,
obstąpiły ją topole.
Stoi dumna i wyniosła,
jakby tylko ona rosła.
W białą suknię jest ubrana.
Srebrne włosy po kolana
wiatr rozwiewa jej od rana.
Stoi w rosie traw skąpana.
Wśród jej liści tańczy słońce
- jasne, złote i gorące.
Niebo nad nią jaśniejące
rozsypało łez tysiące.
Ptak, co cudnym głosem śpiewa,
rozkołysał wszystkie drzewa.
Tańczy wiotka brzoza – panna
od wieczora aż do rana.
Szumem wiatru ponaglana,
przez topole podziwiana.
Wielkiej urody jest brzoza.
Stoi niczym panna młoda.
Cała w bieli, srebrze tonie.
Słońce wśród gałązek płonie,
Księżyc, gwiazdy w nią wplecione
tworzą cudną aureolę
Kraina marzeń
Móc przenieść się w krainę marzeń, w kraj baśni i czarów.
Tam, gdzie czas stoi w miejscu i gdzie nie ma zegarów.
Gdzie rusałki są i wróżki,
gdzie w powietrzu sie unoszą dobre duszki.
Tam, gdzie nie ma smutku, ni cierpienia,
tam, gdzie płynie srebrna rzeka zapomnienia
możesz życie wieść spokojne i radosne
w kraju, gdzie panuje wieczna wiosna.
Wiem
Wiem, że nic nie wiem
prócz tego, że ktoś
już to powiedzial.
Sen
Sen jak ćma przeleciał
ponad lampą księżyca.
Tuli się do gwiazd.
Grawitacja
Zawieszona między niebem a ziemią,
nie wiem, w którą stronę ulecieć.
Silniejsza okazała się grawitacja.
To ona podjęła decyzję.
Bezsilność
Nie mam sił bronić się przed miłością,
nie potrafię przed nią uciec.
Może gdyby okazała mi więcej litości,
nie musiałabym zazdrościć kamieniom.
Wędrujące serce
Moje serce wolno idzie drogą życia.
Czasem biegnie, ciężko dysząc,
czasem siądzie gdzieś pod drzewem,
czasem trampek zdejmie z nogi,
by wysypać z niego kamień.
To znów wstaje, bierze plecak
i rozgląda się ciekawie.
Gdy jest smutne, cicho płacze,
gdy wesołe - w głos sie śmieje.
Goni ptaki i obłoki,
zbiera kwiaty i motyle.
Zdarza się, że się przewróci,
ale wstaje, by isć dalej.
Wiosenny ogród
Spaceruję ścieżką po ogrodzie.
Drzewa kwitnące odbijają się w wodzie.
Na ziemi dywan z traw zielonych rozesłany,
cały w kolorowe kwiaty tkany.
Tu kwitnie tulipan, tam narcyz pąki swe roztula,
W mych włosach kasztanowych wiatr wiosenny hula.
Oszołamia mnie cudowny zapach bzu.
W mych piersiach młodych brakuje już tchu.
Wśród zieleni bieleje konwalia majowa
- wszystkich kwiatów wiosenna królowa,
A tuż obok zawilec nieśmiało wychyla swą głowę,
kaczeńce żółte kwitną nad pobliskim rowem.
Złote słońce ciepłe śle promienie
i wśród drzew zielonych błyska.
Tam fontanna srebrnym strumieniem
marmurowa tryska.
Nad mą głową śnieżnobiała brama
sięgająca pod niebiosa.
Wiatr zrywa z niej kwiaty jabłoni
i gubi w mych włosach.
Już mrok zapada w ogrodzie,
Który pogrążył się we śnie
i tylko słodka woń maciejki w me piersi młode
powiew tajemnicy tchnie.
Podarunek
Chcę być piękna, chociaż…
i bez urody bym się obeszła.
Chcę być młoda, ale…
i bez tego bym mogła istnieć.
Podaruj mi, proszę, tylko miłość,
bez której nie sposób żyć,
jak nie można żyć bez powietrza.
Zielony las
Las tysiącem odcieni zieleni
jak kryształowa kula się mieni.
Zielone ściany, bramy zielone,
zielony dywan z mchu rozścielony.
Las to piękny pałac zielony,
niezbadany, tajemniczy, niezmierzony.
Sosny w swych sukniach zielonych
szyszki we włosy mają wplecione.
Ptak pięknie śpiewa wśród zielonych liści,
w pobliskich krzakach tajemniczo coś szeleści.
To z nory jeż wyszedł kolczasty
i toczy się po ścieżce jak kula iglasta.
Pośród tej zieleni malina czerwienieje,
Tam borówka czarna wesoło się śmieje.
Brzoza smukła i lekka, co rośnie w tarninie,
Lekko się kołysze i zda się, że płynie.
Płoche sarny po zielonej chodzą polanie.
Dalej głowy swe wychylają łanie.
Gdzieś sowa niepewnie zahuczy
i noc czarna zamknie bramy lasu kluczem.
Dziwne uczucie
Czy można w jednej chwili
być smutnym i szczęśliwym?
Czy można w jednej chwili
wznieść się w górę i runąć w przepaść?
Tak czułam się, gdy znów cię ujrzałam.
Uśpione serce
Moja miłość do ciebie już się wypaliła.
Jeszcze niedawno tliła się w sercu mała iskierka,
ale i ta zgasła.
Moje serce stało się obojętne na kolor twych oczu,
już nie drży, gdy tylko usłyszy twój głos.
Moja miłość do ciebie umarła,
już nic jej nie wskrzesi.
Dla ciebie moje serce śpi,
nie budź go, proszę.
Ćma
Jakim cudem można żyć bez miłości,
bez czułego dotyku rąk?
Jakim cudem można żyć bez miłości,
w samotności odmierzać zachody i wschody?
Jakim cudem jeszcze żyję ja
- ciepła spragniona ćma?
Skutek włamania
Ktoś wdarł się do mej pamięci
i rozsypał myśli.
Teraz leżą
jak stos kartek.
Nie mam sił, by je pozbierać,
nie potrafię bez nich myśleć.
Poezja
Poezja jest jak wicher rozszalały,
co ziarenko ludzkości porywa
i dla większej świata tego chwały
do walki o godność ludzką wzywa.
Jest jak kwiat, co rozkwita na drzewie,
jest muzyką, miłością, gniewem
i radością, i smutkiem, i śmiechem,
jest ludzkiego serca echem.
Jest marzeniem do końca niespełnionym,
by nieść prawdę umysłom spragnionym,
by nadziei płomyk nieść i wiary,
gdy się zdaje, że pomogą tylko czary.
Kiedy życie jest nad miarę cieżkie,
słowa stawia w szeregi zwycięskie,
by ich brzmienie w chwilach załamania
chęć do życia dało i powstania.
Co będzie?
Zbieram wspomnienia jak kolekcjoner znaczki.
Chowam je skrzętnie pomiędzy kartki kalendarza
i z trwogą patrzę na wolno sunące wskazówki zegara.
Co będzie, gdy czas się cofnie?
Nie... To jest chyba niemożliwe.
Szczęśliwa gwiazda
Wiem, że gdzieś tam w górze jest moja gwiazda
i wiem, że jest szczęśliwa.
Muszę tylko ją znaleźć w tym bezkresnym oceanie,
w który zanurza się co noc mój wzrok.
Z uporem przedzieram się przez konstelacje,
przemierzam Drogę Mleczną z lampą księżyca u boku
jak żeglarz, który zgubił mapę i kompas,
ale szukam dalej, bo wiem, że tam w górze
jest moja szczęśliwa gwiazda.
Gabryś i Agatka
Mały Gabryś i Agatka,
co nie lubią w miejscu siedzieć,
wyruszają na wyprawę,
aby czegoś się dowiedzieć.
Już o świcie spakowane
dwa plecaki i koszyki.
W nich pluszaki ulubione
i najlepsze smakołyki.
Idą, Gabryś i Agatka,
przez ogrodu ścieżki kręte,
lecz po chwili już znikają
gdzieś w oddali za zakrętem.
Wiele godzin dziś upłynie,
słońce nisko hen się stoczy
i zmęczenie coraz większe
dzieciom zamknąć zechce oczy.
Wówczas Gabryś i Agatka
znów pojawią się na ścieżce,
choć strudzeni,
lecz szczęśliwi,
w koszach słodkie niosąc jabłka,
wrócą w progi swojej chatki
mały Gabryś i Agatka.
***
Gdyby wszystkie światy i planety zbiec,
czy znalazłoby się dziś
prawdziwą różę,
przyjazną dłoń
i uśmiech
co jak promień słońca drży?
Sytuacja bez wyjścia
Błądzę między dobrem a złem
jak statek między skałami.
Gubię się w labiryncie myśli i wrażeń.
Teraz wiem, co czuł Odys,
przepływając między Skyllą a Charybdą,
rozumiem Tezeusza wchodzącego do labiryntu.
Wiem jednak, że mnie nie uratuje Ariadna,
nie ujrzę blasku latarni wskazujacej drogę do portu.
Dłoń
Jasna dłoń
zagubiona w czasie,
zawieszona w przestrzeni
drży w tęsknym oczekiwaniu.
Lęk
Kolejny raz wskrzeszam nadzieję.
Widocznie jestem zbyt naiwna, by dać jej spokój.
Kolejny raz zapalam zapałkę i osłaniam ją,
chociaż wiem, że powinnam oświetlać drogę.
Jednak nie potrafię. Tak boję się, że zgaśnie.
***
Móc choć na chwilę przestać istnieć
- nie myśleć, nie czuć, nie być.
Rozsypać się w przestworzach
bodaj na mgnienie oka,
by spojrzeć z dystansu
i przekonać się, że trzeba wrócić,
jakkolwiek niedorzeczne wydaje się życie.
Naiwność
Jak dziś trudno poukładać klocki życia w sensowną całość,
Jakże trudno zebrać to, co się stłukło nieopatrznie.
Strzępy słów wykrzyczanych niepotrzebnie
wymknęły sie poza ramy zdania.
Marzenia - dawne siostry, którymi dziś gardzę nawet ja,
komu są potrzebne?
I tylko głupia naiwność staje kością w gardle aż do łez.
Miłość
Miłość ma kolor niebieski jak twe oczy,
jest miękka jak twe dłonie, w które mogę się wtulić.
Miłość zamyka się w granicach twych ramion
- jedynej pewnej twierdzy.
Biciem twego serca odmierza nam wspólny czas.
Ból
Pustka jest we mnie,
o ściany serca obija się żal,
który nosi twoje imię,
drzazgami wspomnień wciąż mnie rani.
Pamięć nie daje mi spokoju.
Letejskiej wody chcę się napić
i nic nie wiedzieć, już nic nie tracić.
Jak boli miłość, gdy umiera
zabita ręką ukochaną.
***
Pasujemy do siebie jak wół do karety,
jak kwiatek do kożucha, jak do nosa pięść
- ni przypiął, ni przyłatał.
Taki wybryk natury,
chichot losu i więcej nic.
Wspomnienie
Twoje dłonie delikatne
czyje ręce do ust twych dziś niosą?
Na kogo spada deszcz twych pocałunków
pod osłoną nocy
i po kim błądzą twe kochane oczy,
w których śmiech jak w bursztynach zamknięty,
bo przecież już tak dawno nie po mnie?
Dom, który umiera
Dom coraz bardziej zapada się w siebie.
Próg, który przed laty przekroczyli gospodarze,
udając się w ostatnią drogę, postękuje żałośnie.
Dzikie wino pnie się po ścianach, czepia się klamki,
zagląda do okien, rozpaczliwie wygląda znajomych twarzy
i nie może pojąć tej ciszy, która tak tu nie pasuje.
Płot dawno przegrał walkę z czasem, wyblakłe sztachety
pochyliły się ku ziemi w niskich ukłonach
- zabrakło dłoni, które o nie dbały.
I tylko w sadzie niestrudzenie zakwitają jabłonie,
na których jesienią wonne jabłka wiatr kołysze.
Podróż
Po szybach spływają resztki dnia,
ciemność rozlewa się dokoła,
za oknem majaczą drzewa - świadkowie przeszłości.
Cienie wspomnień z kątów wychodzą,
rozłażą się, czepiają się mych myśli.
Przed oczyma wyświetla się niemy film,
w nim dzieciństwo, młodość.
Kiedy to było? Sto lat temu czy jeszcze dawniej?
Ach! Kiedy do chmur tak huśtawka mnie niosła
a bagaż był taki lekki?
Po szybach spływają resztki dnia,
pociąg życia pędzi coraz szybciej.
Mijam kolejne stacje, na których nie mogę wysiąść,
chociaż wiem, że kiedyś to się stanie.
Wtedy po szybach spłynie mój ostatni dzień
i pociąg się zatrzyma.
Moje serce
W rymy cię, najdroższy, złożę,
w najcudowniejszą melodię
- niech płyną dźwięki w przestworze
do ptaków rajskich podobne.
Niech rozsypią się nutami po niebie,
niech zadzwonią pieśnią skowronka.
A gdy wrócisz, kochany, wiatru tchnieniem,
w serce cię swoje zamienię.
Odurzenie
Wybiegłaś wczesnym rankiem nad stawu błękitną taflę,
wiatr podmuchem lekkim pieścił twe złote włosy,
na wodzie nenufary ze snu się budziły.
Gdy lekko wsiadłaś do łodzi, zakołysała się chwila.
Zanurzyłaś swe dłonie w toń kryształową, czystą
i błękit nieba, i wody z błękitem twych oczu się zmieszał.
I cisza się uczyniła, i staw cały oniemiał
zdumiony głębią spojrzenia, którego odbić nie umiał.
Pieściłaś delikatnie różowy kwiatów jedwab,
co słodką, odurzającą woń wkoło rozlewał.
Zamknęłaś oczy, najmilsza, owładnięta tym czarem
chwili, zapachu, ciszy i ptaków radosnym trelem.
I odpłynęła łódź twego serca w kraje odległe, baśniowe
a ty pozostałaś, najmilsza, wśród kwiatów i listowia.
Połów
O ty, z chmurnym licem, co w głębiny nieba patrzysz,
na którym księżyc w podstępne sieci roje gwiazd złotych zagarnia
- czego szukasz w tym falującym aksamicie, za czym twój wzrok podąża?
Gwiazdy próbują uciec przed zdradziecką siecią, spadają w otchłań nocy,
a ty je w dłonie pochwycasz i jaśnieje twarz twoja chłodnym blaskiem owiana,
a księżyc spogląda zazdrośnie, niebo chmurami przesłania.
I nikną gwiazdy na niebie i ciemność wszystko okrywa.
Powracasz do domu chmurna z rękoma gwiazd pełnymi.
Przedziwna historia
Daleko, daleko,
za górą, za rzeką
w odległej krainie,
która z czarów słynie
zdarzyła się kiedyś
historia przedziwna.
Otóż, dnia pewnego
bardzo pogodnego
małe leśne duszki
zaprosiły wróżki
na bal poziomkowy
w pałacu królowej.
Skoro tylko słońce
spać się położyło,
zaraz na polanie
gwarno się zrobiło.
Z wszystkich leśnych dróżek
pośród śmiechu wróżek
karety zjechały
przed pałac wspaniały.
Wysiadły z powozów
zaproszone damy.
Wnet cała polana
tęczą zajaśniała,
gdyż każda z przybyłych
barwną suknię miała.
Różyczka – różową
Laura – fioletową,
a piękna Anielka
jak niebo chabrową.
Wbiegły do pałacu
niczym bukiet kwiatów
- każda cudna, miła,
wszystkie w pięknych szatach.
Przywitała gości
żona jegomości
- króla leśnych duszków,
elfów i kwiatuszków.
Podziwiały damy
elfy, leśne duszki
i dla królewicza
zabiło serduszko.
Nie mógł on oderwać
wzroku od Różyczki,
która swą urodą
przyćmiła księżniczki.
Je też na zabawę
dzisiaj zaproszono,
albowiem królewicz
pragnął wybrać żonę.
Zagrała muzyka
leśnego walczyka,
poprosił królewicz
do tańca Różyczkę,
czule mówił do niej,
spoglądał w twarzyczkę,
w jej oczy zielone,
aż wreszcie powiedział,
że chce ją za żonę
Ta onieśmielona
prędko się zgodziła
ku wielkiej radości
królewskiego syna.
Wkrótce ogłoszono
młodych zaślubiny,
które się odbyły
przed nastaniem zimy.
Czarowna
Ach! Ileż piękna w twoich oczach,
ile się w nich rozlewa blasku.
Tak zamyślona w dal spoglądasz
na ławce w parku tuż o brzasku.
W zachwycie kroki swe wstrzymałem,
bojąc się spłoszyć myśli twoje,
które się nad twą głową wznoszą
niczym motyli barwnych roje.
Serce me pełne niepokoju
zamarło w piersi na chwil parę.
I wciąż nie wierzę temu szczęściu,
co moim stało się udziałem.
Ach! Gdyby można czas zatrzymać
i w tej czarownej zostać chwili,
upajać się widokiem twoim,
przed którym Wenus czoło chyli.
Spojrzenie
Spojrzałaś na mnie, a ja czułem,
że cały w popiół się obracam.
Płomienie oczu twych, jak świece
dokoła tęczę blasków kładły.
I wszystkie Etny tego świata
spłynęły na mnie lawą wrzącą,
gdy tak patrzyłaś na mnie chwilę,
co się zdawała nie mieć końca.
Nie wiem, doprawdy, ileż można
jak Feniks w popiół się obracać,
przestawać istnieć na ócz mgnienie
i znów z popiołów się odradzać.
Ta chwila
O, ty, co głowę skłaniasz w zamyśleniu,
dłonią poprawiasz włosów pukiel,
jakże zazdroszczę im w tej chwili
pieszczoty twojej ręki drżącej.
Ach, gdybym mógł być chociaż perłą
w tych zwojach misternie upiętych,
gdybym chociaż przez chwilę jedną
mógł być tak czule dotknięty.
Rzęs twoich czarne wachlarze
rzucają długie cienie,
o, gdyby cień ten przebiegł przeze mnie,
bodaj przez krótkie chwili mgnienie.
Zamyślona
Wśród mgieł idziesz zamyślona,
skąpana w otchłaniach nocy.
Biel sukni płynie za tobą,
muślinem gładzi ciszę.
Snują się cienie dokoła,
stąpają myśli na palcach.
Gwiazdy spadają z nieba,
wirują w rytmie walca.
I blaskiem się napełniasz,
przejmujesz pył księżyca.
Jesteś, a jednak cię nie ma,
a mnie to tak zachwyca.
Rozstanie
Madame, nie tańczysz dzisiaj walca?
Do twarzy ci w tej gniewu chmurze.
Spojrzenie twoje iskry ciska,
policzki – dwie pąsowe róże.
Ach! Za cóż gniewasz się tak na mnie?
Cóż ci takiego uczyniłem?
Czyś zapomniała, o, niewdzięczna,
jak duszą całą cię wielbiłem?
Czyś zapomniała, jak o świcie
wręczyłem ci pęk bzów kwitnących
jak idąc z tobą po ogrodzie,
gdy żar się z nieba lał w południe
chroniłem cię przed blaskiem słońca,
niosąc nad tobą parasolkę?
Teraz, gdy wieczór nas owionął,
odwracasz chmurną twarz do ściany
i już nie darzysz mnie swą dłonią,
bo już nie jestem ten kochany.
Zatem odchodzę, bywaj zdrowa,
w pamięci swojej cię zachowam.
Koncert
Zamykasz oczy i w skupieniu
pochylasz się nad fortepianem,
aż nagle dźwięki mącą ciszę
i biegną palce po klawiszach,
płynie melodii rwący strumień.
Drzewa na wietrze się kołyszą,
kantyczki deszczu dźwięcznie dzwonią,
wyczarowane twoją dłonią.
I coraz prędzej, coraz mocniej
sypią się z nieba srebrną strugą
i w dzikim szale dzwonią fugą.
Złowrogi pomruk słychać w dali,
Wicher furioso piaskiem wiruje.
Subito – grzmot!
Zamiera wszystko na chwil parę,
błyskawic lśniące ostrze pruje
zmoczone chmur łachmany szare.
Zwolniły palce twoje biegu,
wichura cichnie, rzedną strugi
i choć skończyłaś grać, ja nadal
słyszę to wszystko jeszcze długo.
Radość
Dokąd tak biegniesz przez łąkę
z bukietem radości nad głową?
Jak motyl lekko się wznosisz
nad falą szmaragdową.
Wybiegłaś szczęściu naprzeciw,
by je pochwycić w ramiona,
by zdążyć się nim nacieszyć,
nim kolejny dzień skona.
Piosenkę radosną nucisz
i tańczysz z wiatrem we włosach,
i nic nie widzisz, nie słyszysz,
i nie chcesz już zawrócić.
Powiedz, skąd w tobie tyle radości,
skąd szczęście takie się bierze?
Skąd? Jeśli powiem, że z serca,
czy wtedy mi uwierzysz?
Pożegnanie
Spotkaliśmy się, miły,
ostatni raz na balu,
oczy twe wtedy miały
głęboki odcień żalu.
W lichtarzach świece konały,
Widziałam w mgle twych źrenic
przeszłości naszej cienie,
co snuły się wspomnieniem.
Tyleśmy tutaj razem
słów tajemnych szeptali,
uciekając od innych,
siebie żeśmy szukali.
Zwierciadła odbijały
obrazy naszych marzeń,
lecz żadne z nich nie odgadło
dalszego biegu zdarzeń.
Jak piorun spadła na mnie
wieść, że musisz odjechać,
że nigdy nie powrócisz,
więc nie powinnam czekać.
Czułam, że serce moje
zamiera z przerażenia.
Więc jak to? Nie mogę ci nawet
powiedzieć „Do widzenia”?
A więc żegnaj, kochany,
łez moich nie zobaczysz.
Nie chcę słowa pociechy
- dziś one nic nie znaczą.
Lecz wiem, że będziesz tęsknić,
wiem, że nieraz zapłaczesz,
wiem też, że cię, mój miły,
już nigdy nie zobaczę.
Wiśniowy sad
Wszystkie wiśnie zakwitły w sadzie,
różowym obłokiem płyną po niebie.
Promienie słońca w kwiaty wplątane
już rozpoczęły wiosenny taniec,
gładzą różowe kwiatów koronki,
drżą delikatne płatki na wietrze,
bojąc się zbudzić liście, które śpią jeszcze.
Woń się cudowna wkoło rozlewa,
miodny zapach pszczoły przywabia.
W koronach wiśni skowronek śpiewa,
słodka melodia w tańcu omdlewa
i płynie wstęgą różanozłotą,
oplata drzewa, kłania się płotom.
Ach! Ileż piękna jest w tym widoku
i jakiż z niego tchnie błogi spokój.
Tańcząca
Wirujesz w takt walca
tak lekko na palcach
niesiona muzyką
jak na wietrze kwiat.
Szelestem jedwabiu
unosisz się szybko
porwana tak nagle
przez dźwięczący nurt.
Kandelabr pod ścianą
oniemiał z zachwytu
i ściga swym blaskiem
najlżejszy twój ruch.
A ty już odpływasz
księżyca sonatą
nim ostatnie dźwięki
wybrzmią fugą ech.
Spojrzenie
W twych oczu jezior głębinie
bursztyny mych źrenic zanurzam
i schodzę w tę otchłań zamgloną,
co wciąga mnie z siłą tajemną.
Owładnąłeś mnie magią spojrzenia
tak, że wzroku odwrócić nie mogę.
Co jest w jezior tych głębi, odpowiedz,
nim na wieki w ich wodach utonę.
Zamieć
Śnieżna kipiel w polu szaleje,
biały popiół świat zasypuje.
Anioł burzy przeleciał nad ziemią,
chmur zawojem przesłonił niebo.
Wiatr się wzmaga, unosi zasp wydmy,
smaga w oczy i dech zapiera.
Drzewa w trwodze chylą swe karki,
śniegu płachta skrzypi pod nogą.
Świst, huk, jęki ponad drogą się wznoszą,
ponad drogą, co w nicość się obraca.
Przy niej brzozy jak widma majaczą,
przerażony świat w mroku tonie.
Miłość
Spoglądam na twą twarz różaną
ukrytą za wachlarza cieniem.
Girlandy kwiatów, co skroń zdobią,
pobladły, pięknem twym olśnione.
Wtem wypadł wachlarz z dłoni drżącej,
odsłonił ócz zwierciadła lśniące,
w których odbicie swoje widzę
w głębi, co zda się nie mieć końca.
Na te zwierciadła rzęs zasłony
spuszczasz, spojrzeniem mym zmieszana.
I nawet nie wiesz, nie przeczuwasz,
żeś jest ta jedna, ta kochana.
Bo jakże mógłbym kochać inną
teraz, gdym ujrzał cię raz pierwszy
taką łagodną i niewinną
jak myśl najczulszą pośród wierszy?
Ona
Czyliż boginka, czy też nimfa
przybrała postać twego ciała?
Albowiem żadna z istot ziemskich
nie może być tak doskonała.
Oczu twych lśniące ametysty
pod rzęs wachlarzem żarem płoną,
usta jak drżący liść na wietrze
srebrzystym dźwiękiem słowa gonią.
O, jakże lekkim bieżysz krokiem,
jakbyś płynęła ponad ziemią.
Kaskadą ciemną włosów fale
muskają kwiatów płatki w locie.
Po chwili znikasz w drżącym cieniu,
drzew ściana obraz twój pochłania.
I tylko gałąź się kołysze
dłonią twą w locie potrącona.
***
Jak nimfa bladolica, co się z wód wynurza
i lekką stopą pląsa pośród wód topieli,
co z każdym tchnieniem wiatru mąci się i wzburza,
tak ty w księżyca blasku, w lśniącej sukni bieli
nad oceanem łąki lekko się unosisz.
Włosy twoje rozwiane wiatru powiew plącze
i rozpina nad głową gwiazd srebrzystych pnącze.
Płyniesz lekko jak motyl i dłonie swe wznosisz,
by pochwycić w nie w locie srebrne kwiaty nocy.
Fraszki
Dama
Suknia od Prady, torebka od Diora,
serce od aligatora.
O manierach zaś nie wspomnę,
bo by już było po mnie.
Sejm
Ten ma rację, kto głośniej krzyczy
- tu siła głosu się liczy
i za nic stoją argumenty,
gdzie wrzsk i pięść za fundamenty.
Reklama
Reklamuje wdzięki młodości,
które za sobą mają lata świetności.
I reklama nic nie pomoże,
kiedy towar pożal się Boże.
Purysta
Świetnie włada ojczystą mową
- kaleczy tylko co drugie słowo
i z angielskiego wyrazy pożycza,
ale wszak to powszechny zwyczaj.
Wybaczenie
Urazy do nikogo nie chowa,
za bliźnich modli się do Boga:
"Odpuść im, Panie,
bo ja nie jestem w stanie".
Oswobodzony
Kontent, że ciężar z ramion zrzucił
i że ktoś dał się nim objuczyć,
poczuł się tak lotny,
że w mig się ulotnił.
Diabelska myśl
Wpadł człowiek na koncept nowy:
"Nie będę używał głowy".
Diabeł już zaciera ręce:
"Byle takich mądrych wiecej".
Tolerancyjna
Osoba z niej ugodowa,
na kompromisy zawsze gotowa.
Szanuje nawet demokrację
pod warunkiem, że zawsze ma rację.
Cena władzy
Ledwie na placówce rządy objęła,
zaraz jej władza rozum odjęła.
Smutny to skutek wejścia na stołek,
że się w diablicę zmienił aniołek.
Wyścigi
Urządzono wyścigi tak,
aby wygrał, kto wygrać miał.
Znów formalności stało się zadość
i nastała powszechna ra – dość.
Zawody
Gdzie głupota i pycha w szranki z sobą stają,
tam instynkty najdziksze niechybnie wygrają.
Przewodnik
Gdzie ślepa wiara za przewodnika,
tam i wędrowiec i przewodnik się potyka.
Artystka
Niby coś na siebie wdziała,
jednak ubrać sie zapomniała.
Czar
Wdziękiem i pięknem by czarowała,
gdyby się tylko nie odezwała.
Mówca
Myśli, że mądrze prawi,
lecz rozum dawno w tyle zostawił.
Pewnik
Najpewniejsza rzecz pod słońcem,
że dobiegnie życie końca.
Kłótliwa
Ona zawsze walczyć gotowa,
gdy pojedynek tylko na słowa.
Reforma
Konia z rzędem temu, kto umie
przeprowadzić reformę sumień.
Głos wyborcy
Trudno oddać głos
na niepewny los.
Urodzj wodzów
Kandydatów na prezydenta u nas urodzaj.
Możemy i innym podarować wodza.
Idea
Gdzie budowniczy przed architektem pracę swą zaczyna,
tam budowla niedługo wytrzyma.
Naiwność
Nawet osioł nadziwić się nie może,
jak naiwny człowiek być może.
Polityk
Nagie fakty ubrać próbuje
zgodnie z modą, której hołduje.
Polska
Kary jakiej kto się boi,
gdy nie - rządem Polska stoi?
Sprawiedliwy
Sędzią mieni się i katem,
a sam nieprawości bratem.
Pierwsze wrażenie
W gruzach legły marzenia
z powodu pierwszego wrażenia.
Miłosierny samarytanin
Z pomocą chętnie przybywa,
gdy zapłata godziwa.
Obsługa
Sprawna obsługa,
więc i chętnych do niej kolejka długa.
Kres cierpliwości
Cierpliwość jej się skończyła
- wyszła z siebie i nie wróciła.
Kolejki
Z powodu długich kolejek do lekarza
niektórzy muszą wybrać grabarza.
Nadgorliwa
Pilnie uczynki innych śledzi,
aby wyręczyć ich w spowiedzi.
Słowo pisane
Nie każdy, kto czytać umie,
pisane słowo zrozumie.
Ideały
Trudno znaleźć dziś grunt stały,
gdy skarlały ideały.
Koalicja
Z głupotą wszedł w koalicję,
skazał rozum na banicję.
Parasol ochronny
Nie potrzebuje liberum veto,
kto pod ochroną immunitetu.
Żmija
Choć owczą skórę żmija wdziała,
wszak żmiją być nie przestała.
Szczerość
Na próżno szczerość tak się trudzi
- nie oczaruje sobą ludzi.
Wyjaśnienia
W matni wyjaśnień
coraz mu ciaśniej.
Alchemik
Nie przyszłoby do głowy nawet filozofom,
by z błota próbować zrobić złoto.
Układy
Wielka fortuna i kariera
na ściśle scalonych układach się wspiera.
Starania
Na próżno czas mitręży,
rozum nie jest jego orężem.
Normy
Sparszywiały wszelkie normy
na skutek kolejnej reformy.
Manewry
Czy silna wola drogą krętą
może się wymknąć natrętnym wykrętom?
Mowa
Płyną słowa,
a gdzie rozmowa?
Słowa
Nowotwory słów
zwalają z nóg.
Głos
Oddał głos
za pełen trzos.
Opowiadania historyczne
Margrabowa
Nowy dzień wstawał nad Wielką Puszczą i jutrzenka poczynała już barwić niebo na różowo. Wśród konarów rozłożystych dębów słychać było odgłosy wiewiórek, które, przeskakując z gałęzi na gałąź, strząsały krople rosy
– pamiątkę wczorajszej ulewy. Wokół unosił się zapach ziemi i mchu. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozciągała się nieprzebyta gęstwina zieleni. Ogromne drzewa niczym kolumny starożytnych budowli dźwigały na sobie liście i ukryte pośród nich niezliczone ptasie gniazda. Z gniazd tych rozbrzmiewały trele najprzeróżniejsze, które radosnymi dźwiękami napełniały rześkie i czyste powietrze mazurskiego lasu. Niedługo jednak trwał ten spokój, albowiem w oddali dało się słyszeć ujadanie psów i grę rogów myśliwskich. Dźwięki zbliżały się z każdą chwilą, aż na polanę wpadły zdyszane charty, a zaraz za nimi wysypali się łowcy pędzący na koniach.
Na przodzie jechał rosły mężczyzna ubrany w bogato zdobiony strój myśliwski. Towarzy-szyło mu kilkudziesięciu ludzi znacznej postury, ale mniej okazale odzianych. Znać byli w jego służbie. Zatrzymali się na polanie i przez dłuższą chwilę zastanawiali się, w którą stronę się udać. Wiedzieli, że w ostępach leśnych spotkać można ukrytego zwierza, którego nagania-cze już może wytropili. Jakoż po chwili niedługiej do uszu ich dobiegło odległe szczekanie wyżłów towarzyszących osacznikom. Widocznie wpadli oni na jakiś trop.
- Za mną! – zakrzyknął mężczyzna jadący dotąd na czele i cała kompania ruszyła prędko jego śladem.
Pędzili między drzewami, płosząc ptaki, które z furkotem podrywały się z gniazd i gałęzi, głośno wyrażając swe niezadowolenie. Od czasu do czasu w zaroślach mignął tu i ówdzie omyk spłoszonego szaraka, ale na taki drobiazg żaden z jadących nie zwracał większej uwagi. Dziś postanowili wrócić z łowów z większym łupem, toteż zające mogły czuć się zupełnie bezpieczne, gdyby nie charty, które krótką chwilę za nimi goniły, po czym i one powracały, jakby rozumiejąc, że nie tego szukają.
Jechali już dłuższą chwilę, a głosy psów stawały się coraz wyraźniejsze. Wtem jadący na przodzie człowiek zerknął w bok. W oddali dostrzegł poruszający się kształt i zdało mu się, iż mignęły przez chwilę jakieś rogi. Ponieważ jego towarzysze nie wyjechali jeszcze zza drzew, nie zauważyli, że ich przewodnik zboczył z drogi i zniknął w gęstwinie puszczy. Sądząc, że przyspieszył i dlatego go nie widzą, pognali dalej swą drogą, popędzając konie. Tymczasem mężczyzna nie spuszczał z oka jelenia, którego widział teraz dobrze, gdyż znacznie się do niego przybliżył. Już zdawało się, że będzie mógł strzelić do rogacza, gdy ten niespodzie-wanie zawrócił, najwyraźniej przestraszony hałasem, który z większą siłą rozległ się po lesie. Rozpędzony zwierz, goniąc przed siebie na oślep przed nadciagającą obławą, zrzucił jeźdźca z konia, raniąc go przy tym w ramię. Chwilę leżał on bez tchu, ale zebrał w sobie siły i podniósł się z wolna. Wiele wysiłku kosztowało go, by ponownie dosiąść konia, gdyż poszarpane ramię bolało niezmiernie. Ujadanie psów i dźwięki rogów umilkły, widocznie obława prze-niosła się w inną stronę kniei.
Ranny powoli ruszył przed siebie, licząc, że uda mu się odnaleźć towarzyszy lub trafić do jakiejś wioski. Minęło kilka godzin, a puszcza zdawała się nie mieć końca. W pewnej chwili znużony wędrowiec wjechał na niewielką polankę, a jego zdumionym oczom ukazała się cha-ta, czy może jakaś lepianka okryta gałęziami, nad którą rozpościerała swe konary czereśnia. Wrażenie było tak silne, że osłabiony upływem krwi i długą jazdą jeździec myślał, że to tylko wytwór jego wyobraźni. Tymczasem z lepianki wyszedł starzec i z nie mniejszym zdumie-niem przyglądał się przybyszowi. Nie uszło jego uwagi, iż jest on ranny i wyczerpany, więc mimo zaskoczenia i przestrachu powitał gościa słowami:
- Witaj, panie. Jestem tylko ubogim pustelnikiem i nie zaznasz u mnie wywczasu, ale jeśli nie pogardzisz taką gościną, możesz tu się ostać, póki się nie pokrzepisz. Znam się na ziołach
i mam ich wiele w swej chacie. Jeśli chcesz, mogę opatrzyć twą ranę. Niebawem zapadnie mrok, a nocą niepodobna jechać przez las. Przeczekaj przynajmniej do świtania.
- Dobry człowieku, chata twa może i uboga, ale serce wielkie. Chętnie skorzystam z twej rady i pomocy – odparł ranny, po czym zsiadł z konia.
Starzec podszedł do niego, a ten, wsparłszy się na jego ramieniu, wszedł wraz z nim do domu. Mrok tam panował już znaczny, jedynie w rogu tlił się nikły ogień na palenisku. Pod po-wałą wisiały pęki ziół ususzonych, których zapach wypełniał całe wnętrze. Pustelnik ułożył gościa na posłaniu, po czym opatrzył jego ranę i podał do wypicia jakiś gorzki, mający przywrócić siły napar. Nie minęło wiele czasu, gdy strudzony wędrowiec zasnął. Obudziło go krzątanie się starca, który przygotowywał strawę dla swego niespodziewanego gościa. Nie było to jadło godne takiego pana, ale nic innego prócz chleba, sera i miodu nie miał, toteż to właśnie podał przybyszowi na śniadanie. Ten zjadł posiłek i, spoglądając z uwagą na swego wybawcę, zapytał:
- Starcze, czy wiesz, komu pomogłeś?
- Nie, panie – odparł spokojnie zagadnięty.
- Jestem książę Albrecht Hohenzollern. Wyruszyłem na polowanie, ale oddaliłem się od towarzyszy i ranił mnie jeleń. Ty opatrzyłeś mi ranę i ugościłeś w swym domu. Jak mogę ci to wynagrodzić?
- Panie, niczego nie potrzebuję. Nie dla nagrody cię wspomogłem.
- Dobrze, zatem w dowód wdzięczności, na wyznaczonej przeze mnie części tej Wielkiej Puszczy, na obszarze starostwa straduńskiego, gdzie się teraz znajdujemy, założę miasto, które zwać się będzie Margrabowa.
Tak też się stało, albowiem 7 października 1559 roku książę wysłał we wskazane miejsce swych mierniczych i wysokich urzędników, aby wymierzyli obszar wielkości stu jedenastu włók pod kolonizację grodu. W rok później Hohenzollern przybył do założonej przez siebie Margrabowej. Aby upamiętnić wydarzenie, które miało miejsce podczas polowania, udał się do tutejszego kościoła, by ofiarować żyrandol wykonany z poroża upolowanego przez swych towarzyszy jelenia, który zranił go przed laty. Podobno świecznik ten można tam było podziwiać jeszcze pod koniec XVIII wieku, zaś miejsce książęcego schronienia w pustelniczej cha-cie jeszcze w XIX stuleciu miała wskazywać stara czereśnia. Kto wie, może strzeże go do dziś?
Pożar
Był 15 kwietnia 1736 roku. Nic nie zakłócało spokoju miasta skąpanego w promieniach wiosennego słońca. Otoczone ono było drewnianą palisadą, w której u wylotu ulic: Wieliczkowskiej, Szpitalnej, Sedraneckiej i Jaśkowskiej znajdowały się cztery bramy. Środek miasta stanowił ogromny rynek otoczony piętrowymi budynkami. Przy każdym od strony podwórza dostrzec można było liczne zabudowania gospodarcze i niewielkie ogródki. Prosto-padle od rynku wybiegało siedem uliczek, przy których tłoczyły się domy mniejsze, kryte strzechą, niczym nie różniące się od wiejskich chałup. Na uliczkach tych zalegało jeszcze błoto po ostatnich roztopach, ale tu i ówdzie dostrzec już można było suchy piasek.
Z samego rana, przed niedzielną mszą, mieszkańcy musieli wykonać niezbędne prace. Należało nakarmić świnie i kury, wyprowadzić bydło na miejską łąkę, a konie – na specjalnie wydzielone pastwisko. Około południa kobiety zajęły się przygotowywaniem obiadu. Dopiero później mogły pójść do sąsiadek, by porozmawiać, o tym, co się ostatnio wydarzyło. Leniwie mijały popołudniowe godziny, aż niespodziewanie ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk:
- Gore! Gore!
Kto żyw poderwał się i biegł w stronę krzyczącego i machającego rękoma miejscowego murarza Jana Sadły. Powód do obaw istotnie był wielki, gdyż wszystkie zabudowania w Margrabowej były drewniane, a w stodołach leżały jeszcze niewielkie zapasy zeszłorocznego zboża. Po chwili ludzie otoczyli kołem mężczyznę i pytali, przekrzykując się wzajemnie:
- Gdzie gore?
- U kogo?
- Co gore?
Mężczyzna odkrzyknął tylko, że pali się u rajców Barańskiego i Corilla, po czym pognał do stawu mieszczącego się przy kuźni, by zaczerpnąć wody. Kobiety i część mężczyzn popędzili za nim i po chwili gromada ludzi z wypełnionymi wodą kubłami i wszelkiego rodzaju naczyniami biegła w stronę płonących zabudowań. Tymczasem pozostali mężczyźni ruszyli po sprzęt przeciwpożarowy. Wytoczyli sześć beczek napełnionych wodą i, jedni skórzanymi wiadrami, inni sikawkami, polewali trawione przez żywioł budynki. W tym czasie pozostali mieszkańcy niezliczoną ilość razy przebiegali ulice swego miasta, by ugasić ogień. Udało się to dopiero w chwili, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Zniszczenia były jednak ogromne. Doszczętnie spłonęła większa część zabudowań, sprzęt przeciwpożarowy, zapasy zboża, sprzęty gospodarskie, wozy, sanie, siodła i zgromadzone w szopach drewno.
Wielka rozpacz wypełniła serca mieszkańców, toteż z uwagą przysłuchiwali się teraz rozmowie, mającej na celu ustalenie winowajcy.
Ktoś z tłumu krzyknął:
- Paliło się u Barańskiego. To on wszystkiemu winien!
Barański potwierdził, że płonęła jego stajnia, w której stały konie paradne korneta von Katta, ale zaklinał się, że nikt z jego ludzi ognia nie zaprószył.
- Nikt nie zaprószył! To skąd się wziął? – krzyczeli wzburzeni mieszczanie.
- Zanim ogień doszedł do Barańskiego, najpierw paliło się u Corilla. Sam widziałem – rzekł donośnym głosem murarz, który pierwszy wszczął alarm.
- Powiadają, że ogień w stajni zaprószył kawalerzysta Mertz, kopcąc papierosa, ale kilka godzin temu wyjechał z miasta i nie wiadomo, gdzie jest – odezwał się męski głos.
- Sługa Barańskiego wszedł do stajni, gdy się paliło. Mógł osłonić ogień latarnią – dorzucił ktoś inny.
- Dlaczegoś tego zaniechał, Urbanie? – zapytał burmistrz.
- Bom się zląkł – usprawiedliwiał się chłopak.
- Za narażenie wszystkich na niebezpieczeństwo i straty poniesiesz karę chłosty. Tymczasem niech każdy wraca już do siebie, a jeżeli stracił dom – do sąsiada. Jutro pomyślimy, co robić. – orzekł burmistrz.
Ludzie ze spuszczonymi głowami i troską w sercu udali się w różnych kierunkach. Niedługo potem straż miejska kołatkami ogłosiła ciszę nocną. I rzeczywiście cisza wielka uczyniła się
wokół, a ciemność nieprzenikniona spadła nie tylko na miasto, ale i na dusze ludzkie.
Jarmark
Jak co roku na św. Mateusza w Margrabowej wypadał jarmark. Był 21 września 1720 roku i zbliżała się już godzina dziewiąta, gdy z polecenia burmistrza przed ratuszem stawili się wyznaczeni obywatele miasta z bronią. Na ich twarzach malowało się niezadowolenie, bowiem oderwani zostali od własnych zajęć. Mężczyźni stali teraz przed starszym gminy sierżantem Kuhnem, któremu na ten dzień zlecone zostało dowództwo warty i obsadzenie strategicznych punktów w mieście. Ten, przyjrzawszy się przybyłym, zakomenderował:
- Wy, Joachimie i Jacobie, czuwać będziecie przy bramach, gdzie strażnicy sprawdzają wozy wjeżdżające do miasta. Patrzcie pilnie, czy wszyscy płacą cło od bydła i nie dopuśćcie do jakiej bijatyki. Michel i Friedrich będą mieć baczenie na domy burmistrza i sędziego, a Christoph ma ubezpieczać poborcę akcyzy. Gdyby kto jakie burdy wszczynał, winien być odstawiony do burmistrza.
Kuhn, uznawszy, że powierzone mu zadanie wykonał, odwrócił się energicznie i już miał odejść, gdy niespodziewanie zatrzymał go głos Fridricha Wegnera:
- Sierżancie, moja kobieta na rynku stoi, nie ma komu w obejściu się oporządzić. Jacob w chałupie chorą matkę i dzieciska bez opieki ostawił. Miejcie Boga w sercu, zwolnijcie nas ze służby.
- W mieście dość straży pod bronią, która postrach sieje – wtrącił Jacob Sachs. - Nikt nie poważy się jej przeciwić. Cobyście jednak krzywdy nie mieli, uradzilim, że wam damy piętnaście talarów.
To mówiąc, wyciągnął do stojącego przed nim mężczyzny rękę, w której trzymał monety.
Sierżant wahał się chwilę, ale kusił go widok pieniędzy, toteż gdy dostrzegł przechodzących uzbrojonych wartowników, poczuł się nieco uspokojony, że nic złego zdarzyć się chyba nie może i po chwili rzekł przyciszonym głosem:
- Niech będzie. Możecie wracać do chałupy, ale niech się żaden nie waży nikomu rozpowiadać, żem was puścił.
Powołani do służby tylko na to czekali. Ledwie wybrzmiały ostatnie słowa dowódcy, zniknęli w powiększającym się z każdą chwilą tłumie, a Kuhn schował pieniądze do kieszeni i odszedł w stronę straganów.
Tymczasem na placu ścisk stawał się coraz większy. Rynek zastawiony był wozami, na których piętrzyły się towary. Wciąż przybywało też miejscowych bab z koszami. Osobne ławy zajmowali tutejsi rzemieślnicy oferujący wyroby najprzeróżniejsze: futra, kożuchy, rzemienie, buty, chleb, placki. Nad tą ciżbą ludzką powiewała biała flaga. Był to znak, że prawo pierwokupu mają mieszkańcy miasta, ale i ci zaczekać musieli, aż załatwione zostaną sprawunki na potrzeby domu książęcego, toteż niechętnym wzrokiem wodzili za służbą zamkową kupującą od miejscowych rzemieślników najprzedniejsze produkty. Przybyli na rynek handlarze z okolicznych wiosek patrzyli na to z zawiścią, gdyż sami nie mogli nic sprzedawać pod groźbą utraty towaru do chwili, aż zabrzmią dzwony obwieszczające otwarcie handlu. Toteż gdy tylko ich głuchy jęk rozległ się w powietrzu, zewsząd dało się słyszeć nawoływania:
- Do mnie! Do mnie! Po zboże!
- Kupujta ludzie, kupujta!
- Ryby, świeże ryby!
- Komu sery?!
- Kożuchy na zimę! Kożuchy!
- Komu buty? Komu?
Poborca akcyzy, pobrawszy stosowne opłaty, począł przeciskać się między straganami i bacznie sprawdzał, czy handlarze nie fałszują miar i wag. Gdyby ktoś poważył się to zrobić, poniósłby srogą karę. Pilnie też przysłuchiwał się nowinom przywożonym przez przyjezdnych. Można się od nich było dowiedzieć, co dzieje się w okolicy, a niektórzy i z dalszych stron starostwa, a nawet i ze świata wieści przywozili. Nie było to trudne, jako że tego roku pocztę konną dla przewozu przesyłek i podróżnych wprowadzono. W każdą środę i sobotę przejeżdżała ona przez margrabowski rynek z Królewca, Kłajpedy, Tylży, Wystruci i Gąbina, zaś w niedziele i wtorki wjeżdżała ponownie, powracając w stronę Ełku, Giżycka i Pisza. Dziś właśnie stanęła na placu miejskim, toteż poborca różne historie mógł usłyszeć.
Nie brakło jednak i innych atrakcji. Już z samego rana ściągnęli do miasteczka liczni komedianci, lalkarze, kuglarze, linoskoczkowie. Ich sztuczki i popisy stanowiły uciechę nie tylko dla dorosłych, ale i dla dzieci, które ciekawie przyglądały się temu wszystkiemu i co chwilę wybuchały salwą śmiechu lub wydawały z siebie okrzyki przerażenia.
Około południa flaga na maszcie została opuszczona, więc tłum znowu zafalował i wrzawa się podniosła. W zwykłe dni targowe sprzedawcy z wozami mogli stać na rynku tylko do godziny czternastej. Dzisiaj jednak wypadał jarmark, więc pozwolono im pozostać dłużej. Mieszkańcy okolicznych wsi, skoro tylko przyszła ich pora, chcieli jednak jak najszybciej zrobić sprawunki.
Słońce wzniosło się już wysoko, gdy do swego domu powracał sędzia Martin Heinrich Helwich pełniący jednocześnie funkcję poborcy akcyzy. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami i rozejrzał dokoła, ale nigdzie nie dostrzegł mających go strzec wartowników. Zaniepokoiło go to bardzo, bowiem pamiętał jeszcze dobrze wcześniejsze ekscesy. Przypomniał mu się złodziej bydła z Lenartów, który tutejszym obywatelom wiele szkód uczynił, przed oczyma stanął złodziej ze wsi Dobki oraz Szkoci kradnący na jarmarkach. Dzisiaj w mieście kręciło się wielu przyjezdnych, więc czujność była jak najbardziej wskazana. Uświadomił też sobie, że gdy pobierał cło od handlarzy, nikt go nie ubezpieczał, na co wcześniej nie zwracał uwagi, albowiem praca całkowicie go pochłaniała. Przywołał zatem do siebie pisarza sądowego i odprawił go do włodarza miasta słowami:
- Idźże do burmistrza, a chyżo i powiedz mu, żem, powróciwszy do domu, nie zastał przy nim straży, która miała tu pełnić wartę. Przypomnij też o wcześniejszych rabunkach w czasie jarmarków i proś, by przysłał tu ludzi pod bronią. Nie zapomnij też nadmienić, żem, pobierając cło, nie miał żadnej ochrony, jaka mi przy tem przynależy.
Posłaniec udał się do ratusza, ale na jego powrót sędzia niedługo czekał. Dowiedziawszy się, że ten nic nie wskórał, sam udał się do Michaela Tyszki i domagał się ochrony, która mu z racji wieku i urzędu przysługuje.
- Nakazałem wyraźnie Kuhnowi rozstawić uzbrojonych ludzi w mieście. Sam ich do niego posłałem – odpowiedział na zarzuty przybyłego burmistrz.
- Przy moim domu nie ma żadnego, a późna już pora – rzekł wzburzony sędzia. – Gdym tu szedł, przepytywałem po drodze ludzi, czy co wiedzą. Piekarz widział, jak sierżant wziął pieniądze od powołanych na wartę, poczem ich odprawił.
Burmistrz, usłyszawszy to, nakazał strażnikom miejskim aresztować Kuhna za nieprawne przyjmowanie pieniędzy i zwolnienie obywateli od pełnienia warty. Sam zaś na nowego dowódcę straży mianował Iwanowskiego. Temu jednak nie chcieli podporządkować się Wegner i Sachs. Obrzucili go wyzwiskami, a następnie wszczęli krwawą bójkę. Wokół nich szybko zgromadzili się ludzie, ale nikt nie odważył się wkroczyć do akcji, albowiem napastnicy mieli broń. Na miejsce przybyli zaalarmowani burmistrz i sędzia w asyście strażników. W trakcie szarpaniny rozjuszony Wegner chwycił burmistrza za głowę, następnie uderzył sędziego, aż ten się zatoczył i padł na ziemię. Z jego rozbitego nosa chlusnęła krew. Po dłuższej chwili Wagner i Sachsch zostali obezwładnieni. Odebrano im broń, a ich samych zamknięto w areszcie. Więźniowie byli jednak tak wzburzeni, że sprowokowali tam kolejną bijatykę ze strażnikami, w wyniku czego udało im się zbiec. Mimo że zostali wezwani przez radę miejską do stawienia się w areszcie, nie usłuchali nakazu. Zostali więc sprowadzeni tam siłą.
Gdy poturbowany sędzia wracał do domu, z rynku wyjeżdżały ostatnie wozy. Na placu stali jednak jeszcze tutejsi mieszczanie. Z ożywieniem opowiadali sobie wypadki dzisiejszego dnia. Ujrzawszy Helwicha, uciszyli się nieco i przyglądali się mu z zaciekawieniem.
Tymczasem Wegner i Sachs głośno złorzeczyli władzom miasta. Mieli bowiem spędzić dwa tygodnie w areszcie za to, że podważyli autorytet burmistrza i sędziego oraz grozili im bronią. Pasażerowie podróżujący tego dnia pocztą z pewnością powieźli tę historię dalej. Być może dotarła ona nawet do uszu mieszkańców Tylży czy Królewca.
Burmistrz Tyszka
Wraz z nastaniem drugiej niedzieli Wielkiego Postu 1724 roku nadszedł też czas wyboru urzędników do margrabowskiego ratusza. Dokonać tego miała sama rada miejska na specjalnym posiedzeniu, na którym był też obecny reprezentujący księcia tutejszy starosta zamkowy Friedrich Wilhelm von Lessgewang. Do samorządu Margrabowej należało wyłonić nowy dziesięcioosobowy skład spośród zgłoszonych kandydatów. Najwięcej emocji budził wybór burmistrza, w dalszej kolejności powoływano kamlarza, którego zadaniem było prowadzenie rachunków. To on, pozostając pod kontrolą rady i miejscowego starosty, odpowiedzialny był za finanse miasta. Następnie przychodził czas na wybór sędziego oraz poborcy akcyzy. Co prawda obie te funkcje przypadały do tej pory jednej osobie – Martinowi Helwichowi, ale że ten nie wypełniał ich należycie, należało je rozdzielić. Wybór pisarza miejskiego pozostawał właściwie w tym roku formalnością. O tę funkcję, która była jedną z ważniejszych, ubiegali się zwykle najbardziej doświadczeni urzędnicy nie tylko z Margrabowej, ale i z okolic, a kandydatów, po wcześniejszym przeegzaminowaniu przez profesorów Uniwersytetu Królewieckiego, zgłaszał sam Rząd Pruski w Królewcu. Jasne więc było dla wszystkich, że powołany w roku ubiegłym do pełnienia tej funkcji Leonhard Wilhelm Kreudtner winien dalej ten urząd piastować. Pozostali wybrani do magistratu stawali się członkami rady i rajcami.
W izbie ratusza zgromadzili się już wszyscy dotychczasowi urzędnicy, ale atmosfera tam panująca nie wskazywała na to, że posiedzenie zakończy się szybko, nie gwarantowała nawet, że zakończy się sukcesem. Powodem tego był fakt, iż dotychczasowy burmistrz Michael Tyszka nie cieszył się autorytetem wśród mieszkańców. Nadużywał on władzy przez poprzednie lata i naraził się wielu margrabowianom, toteż nieustannie wpływały na niego liczne skargi do starosty. Gdy zatem przyszło do wyboru nowego burmistrza i gdy zgłoszono kandydaturę dotychczasowego włodarza, na sali uczynił się gwar wielki i zewsząd dały się słyszeć głosy pełne gniewu i wyrzutów.
- Precz z Tyszką! Nie trza nam takiego burmistrza! – zakrzyknął Wielogajn.
- Wiela ludzi pokrzywdził i kary nijakiej nie poniósł! – dobiegł wszystkich basowy głos z drugiego końca izby.
- Dla czasu czyjego nie ma poszanowania – dorzucił skonfliktowany z burmistrzem jego zastępca Johannes Drommundt.
- Na szóstą lub siódmą radę zwołuje, a do jedenastej nawet u sędziego Helwicha przesiaduje. Bywa, że koło południa do ratusza przychodzi i zaraz drzwi zawrzeć karze, by nikt do izby dostać się nie mógł. Kto z oczekujących tą porą uda się na chwilę do domu dla załatwienia pilnych spraw, odprawiony przez straż ostaje i nałożoną na się karę w wysokości florena musi płacić.
- Szewca Gottfrieda Borcherdta od starych psów i rakarzy wyzwał, poczem za drzwi wyrzucić kazał. I za co? Za to, że ten załatania butów jego córce odmówił, bojąc się, że mu za to nie zapłaci, jako i innym czynił
– przypomniał zebranym Niezgoda.
- Prawda – potwierdził Wielogajn.
- Każdy potwierdzi, że ludziom za robotę nie płaci, zabiera im z chałup, co mu się podoba, a gdy kto nie daje, przemocą wyrywa i jeszcze obelgami obrzuci. Pomnicie, jak dwie niedziele temu z chałupy Johana Bestka duży stół do ratusza siłą odebrał? A gdy ten upomnieć się o swą krzywdę przyszedł, od rakarzy i szelm go zwymyślał, w ramię uderzył kilkakroć i aresztem zagroził.
- Juści prawdę rzecze. Tak było! – zakrzyknęło kilka głosów.
- Wy tylko błotem rzucać umiecie. A zabyliście już, kto w mieście wartownie i budynki bramne pobudował?
– wziął w obronę przyjaciela milczący dotąd posępnie sędzia Helwich.
- Sam pobudował?! – odkrzyknął na to oburzony Psianka.
Wrzask czynił się coraz większy, a pomiędzy Helwichem i Drommundtem niemal już do rękoczynów dochodziło, toteż starosta widząc, że wybór nowego burmistrza może stać się zarzewiem nieszczęścia jakowego, z którego przyjdzie mu władzy książęcej się tłumaczyć, wstał i hunknąwszy pięścią w stół, w ten oto sposób do zebranych przemówił:
- Dość tego! Wybierzcie wreszcie nową radę, albowiem późna już pora i pilno mi do załatwienia spraw książęcych, które na czas wyborów porzuciłem. Jutro listy do Królewca posłać muszę, a jeżeli tego uczynić nie zdążę, na was spadnie wina.
Po tych słowach w izbie uciszyło się znacznie, a zgromadzeni, choć markotne mieli miny i w duchu przeciw Tyszce jako burmistrzowi się burzyli, niebawem nową radę powołali i staroście ją przedłożyli. Protokół podpisany przez pisarza ziemskiego Georga Friedricha Flattaua odczytał zebranym pisarz miejski Kreudtner. Wynikało z niego, że do zatwierdzenia królowi przedstawiony zostaje następujący skład kolegium miejskiego: burmistrz - Tyszka, sędzia i poborca akcyzy – Helwich, pisarz miejski - Kreudtner, kamlarz – Prang, członkowie rady: Drommundt i Psianka, rajcy: Karo, Krasiewski, Niezgoda i Wielogajn.
Jakoż w chwilę potem Friedrich Wilhelm von Lessgewang wracał do zamku z protokołem, który wraz z listami przesłać jutro zamierzał. Tymczasem członkowie kolegium wychodzili z ratusza podzieleni. Tyszka i Helwich, radzi z pomyślnego jak dotąd dla siebie obrotu sprawy, udali się do domu sędziego, by tam świętować zwycięstwo, pozostali głośno wyrażali swe niezadowolenie, nie szczędząc przykrych słów pod adresem burmistrza i Helwicha. Boleli nad tym, że pierwszy dalej będzie mógł bezkarnie krzywdę czynić ludziom, drugi zaś zaniedbywać będzie swe obowiązki, co wcześniej już miało miejsce.
Niedługo jednak trwała radość nowego gospodarza ratusza, albowiem jego urzędowanie tak dało się we znaki mieszkańcom Margrabowej, że w maju tego roku siedemnastu z nich wystosowało skargę do króla, domagając się jego odwołania. Mieszczanie w sześćdziesięciu czterech punktach przedstawili przykłady naruszenia władzy przez Tyszkę. Po zapoznaniu się z treścią pisma Rząd Pruski w Królewcu zlecił 16 sierpnia 1724 roku komisarzowi królewskiemu radcy von Tettauowi wnikliwe zbadanie słuszności skarg i przesłanie odpowiedzi do Królewskiej Kamery Wojenno – Skarbowej. Tettau powołał w tym celu specjalną komisję, w skład której weszli, oprócz niego, namiestnik Olecka von Hirsch oraz radca podatkowy Liedert. Mimo potwierdzenia prawdziwości stawianych Tyszce zarzutów komisja ta nie zdecydowała się jednak odwołać go z urzędu i w kwietniu 1725 roku przesłała swe stanowisko i wszystkie dokumenty w tej sprawie do Królewca. Sprawa ciągnęła się jeszcze kilka lat, aż ostatecznie w połowie grudnia 1729 roku Rząd Pruski nakazał namiestnikowi starostwa oleckiego ogłoszenie nowych wyborów. Mieszkańcy Margrabowej odetchnęli z ulgą.
Piekarze z Margrabowej
Jeszcze świt nie wstał dobrze nad Margrabową, a już dwaj miejscowi piekarze Matthes Kreuz zwany Krziskiem i Czimek, na którego wołano też Klimek zmierzali spiesznie ulicą Młyńską ku młynowi. Ponieważ był on usytuowany po lewej stronie Legi tuż nad jej brzegiem, a więc w obrębie jurydyki, wyłączony był spod kompetencji władz miejskich. Należał do skarbu państwa i korzystał z monopolu przemiału zboża, zatem wszyscy margrabowscy piekarze zaopatrywali się w mąkę właśnie w nim. Nie był to jednak ten młyn, który z własnych środków postawił w 1565 roku ówczesny sołtys Adam Wojdowski. Tamten doszczętnie spłonął podczas pożaru miasta, a obecny wybudowany został w jego miejsce. I na nim jednak upływający czas zdążył odcisnąć swe piętno. Poszarzałe już deski tu i ówdzie poczynały odstawać od reszty, toteż gdzieniegdzie miejscowi cieśle przybijać je musieli na nowo. Koło młyńskie obracało się wolno, ale miarowo, rozgarniając łopatami wodę Legi spływającą z usypanego z kamieni spiętrzenia.
Ranek był ciepły. Brzegi rzeki porastała trawa i krzewy okryte bujną zielenią, która przesłaniała szczelnie również chałupy stojące wzdłuż ulicy. W powietrzu unosił się zapach kwitnących bzów i rozbrzmiewał świergot ptaków. Mężczyźni ubrani w płócienne spodnie i koszule, w czapkach wciśniętych niemal na same oczy i w znoszonych sapożkach[1] na nogach zdawali się tego nie dostrzegać, albowiem wielkie zmartwienie trapiło ich serca. Otóż wczoraj rozeszła się po mieście wieść, że cech cukierników i piekarzy, chcąc zapobiec osiedlaniu się w małych miastach Księstwa ludzi nieposiadających odpowiedniego przygotowania do wykonywania zawodu, zwrócił się do króla z petycją o zbadanie ich sprawy. Nie okazali oni bowiem dotąd, mimo wielu napomnień, wymaganego świadectwa nauki. Nikt w mieście nie wiedział zatem, w jaki sposób doszli do godności majstrów, a wielką wagę w cechach przykładano do tego, by wszelkie formalności w tym względzie zostały dopełnione. Strapieni piekarze w drodze nie zamienili ze sobą ani słowa. Każdy z nich wrócił do siebie, by oddać się codziennym zajęciom.
Kreuz i Czimek mieszkali przy jednej z bocznych uliczek odbiegających od rynku. Dom każdego z nich, jak większości mieszkańców Margrabowej, usytuowany był na wąskiej, ale długiej parceli, która z obu stron przylegała do ulic, po bokach zaś graniczyła z posesjami sąsiadów. Jak wszystkie inne był on drewniany, kryty strzechą. Główne, największe pomieszczenie w domu pełniło funkcję piekarni, do której wchodziło się wprost z ulicy. W głębi rozmieszczone były pokoje i kuchnia stanowiące część prywatną. Od samego rana do późnych godzin popołudniowych piekarze przebywali właśnie w piekarni. Zanim wyszli po mąkę, rozpalali w piecu ogień i ponownie wyrabiali przygotowane poprzedniego dnia ciasto, po czym zostawiali je w dzieży do wyrośnięcia do czasu powrotu z młyna. Wówczas to z ciasta należało uformować bochny. Przy czynności tej trzeba było bardzo uważać, gdyż musiały mieć one określoną wielkość i wagę. Dopiero wówczas można było wsunąć je do pieca na specjalnie do tego przeznaczonych łopatach. Sam proces wypiekania również wymagał nie lada czujności, ponieważ ogień nie mógł być zbyt duży. Wówczas bowiem chleb spaliłby się na zewnątrz, a w środku pozostałby surowy. Mały płomień z kolei nie pozwoliłby mu należycie się wypiec. Praca Krziska i Czimka nie kończyła się jednak na upieczeniu chleba.
Już o dziewiątej, ledwie gorące bochny zostały wyciągnięte z pieca, przybywali dwaj urzędnicy wyznaczeni dla zbadania ich jakości i wagi. Tego dnia kontrola jak zwykle wypadła pomyślnie. Jeszcze się nie zdarzyło, by chleby Matthesa i Klimka nie spełniały wymaganych standardów. I wynikało to nie tyle z tego, że gdyby tak się stało, zostałyby one im odebrane i przekazane biednym z miejscowego szpitala, a wówczas nic by nie zarobili, ile z faktu, iż sumiennie wykonywali swe zadanie, za co cenili ich mieszkańcy miasta. Zaledwie pieczywo zostało dopuszczone do sprzedaży, zaczęli schodzić się pierwsi kupujący. Dopiero po ich obsłużeniu mężczyźni z przyniesionej rano mąki, wody i zakwasu wyrabiali ciasto chlebowe na kolejny dzień i pozostawiali je do wyrośnięcia w chlebnych beczkach. Po oporządzeniu[2] piekarni i późno spożytym obiedzie mogli zająć się pracą w obejściu. Tego dnia nie szła im ona, albowiem wciąż myśleli o tym, co w ich sprawie ustali cech piekarzy i rada miasta w trakcie dzisiejszego spotkania.
Tymczasem w ratuszu rada Margrabowej spotkała się z przedstawicielami cechu cukierników, by jedynie powiadomić ich o przesłaniu do Królewca wyjaśnienia w tej sprawie.
- Posłaliśmy wczoraj pismo do Królewca. Uwiadamiamy w nim władze, że piekarze Matthes Kreuz i Czimek przybyli do Margrabowej zaraz po ustaniu dżumy. Jako że pomarli podówczas tutejsi piekarze, trza było tych zatrudnić, by ludzie bez chleba nie ostali – zwrócił się burmistrz Michael Tyszka do rosłego mężczyzny pełniącego funkcję starszego cechu.
- Onegdaj może i potrzebni byli, ale teraz mamy ośmiu piekarzy i tyleż ław piekarskich. Jest tedy komu piec chleb. O tamtych nic nie wiemy. Czemuście ich nie sprawdzili? – odparł na to Georg.
- Czimek przyobiecał dostarczyć świadectwo nauki od majstra Tobiasa Goldscheidta z Królewca, a Matthes Kreuz skwapliwie zapewniał, iż przedłoży pismo od królewieckiego majstra Mertena Stephaniego. – wyjaśnił Tyszka.
- Ale nie przedłożyli – upierał się starszy cechu.
- Musieli przecie zakupić domy i grunty, by się tu osiedlić. Do szczętu by się ogołocili, prosząc cech królewiecki o wystawienie dokumentów – zniecierpliwił się burmistrz.
- Czego od nich chcecie? Pracują uczciwie. Nawet chleb gruboziarnisty wypiekają biedocie miejskiej, co nie każdy piekarz chce czynić. Poczekajmy na odpowiedź z Królewca. Do tego czasu niech ostaną przy swej robocie.
Piekarze, widząc, że nic im nie pozostało, jak czekać, wyszli z ratusza. Z nieufnością jednak patrzyli na Krziska i Klimka, gdy tylko wypadło im się spotkać.
3 listopada 1722 roku przyszedł wreszcie przykaz[3] od Rządu Pruskiego w Królewcu zobowiązujący radę Margrabowej do dopilnowania, aby obaj rzemieślnicy dopełnili koniecznych formalności. Ta, nie mając innego wyjścia, ostatecznie ustaliła, że obaj winni przedłożyć jej wymagane świadectwo nauki fachu piekarskiego wydane przez główny cech w Królewcu. Zwolniła ich jednak ze zwyczajowej opłaty, której uiszczenie niechybnie doprowadziłoby rzemieślników do ruiny. Ustalono zatem ostatecznie, że mają zapłacić tylko po sześć florenów. Rozwiązanie to uspokoiło cech piekarzy i cukierników w Margrabowej, a Matthes i Czimek mogli dalej wypiekać chleb ku zadowoleniu miejscowej ludności.
[1] Sapożki - buty z cholewami.
[2] Oporządzić – sprzątnąć.
[3] Przykaz – zarządzenie.
Dżuma
Nastał grudzień 1709 roku. Ludzie czynili przygotowania do Bożego Narodzenia, ale w serca ich wkradł się niepokój i niczym chleb pozostawiony w dzieży rósł z każdym dniem. Od kilku już niedziel do Margrabowej docierały wieści z sąsiednich starostw mówiące o dżumie zbierającej coraz większe żniwo w okolicznych miejscowościach. Chłopi przyjeżdżający na rynek czy po zakupy do miasta opowiadali historie, które jeżyły włosy na głowach tutejszych mieszkańców. Początkowo margrabowianie słuchali tych opowieści, z czasem jednak zaczęli unikać kontaktu z przybyszami, bojąc się, by zaraza nie przeszła i na nich, toteż przyjezdnych widać było coraz rzadziej, aż w końcu przestali oni przybywać w ogóle.
Po niedługim czasie miasto nawiedził jednak inny gość. Gość bezduszny i spragniony ofiar, przed którym nie dało się zamknąć bram miejskich i drzwi domów. Miasto nawiedziło morowe powietrze. Spadło niczym drapieżny ptak, siejąc popłoch i przerażenie. Wciskało się na ulice, do warsztatów, chałup i obejść. Wprawdzie wszyscy spodziewali się, że i do nich może dotrzeć, ale w duchu liczyli, że tak się nie stanie. Władze ludzkie okazały się bezradne wobec takiego przeciwnika, toteż rychło margrabowianie zwrócili się do władzy niebiańskiej, prosząc Boga o zmiłowanie. Każdego dnia w tutejszym kościele odbywały się nabożeństwa pod przewodnictwem pastora Alberta Stosnoviusa, a ulicami, przy dźwiękach dzwonów kościelnych, przechodziły procesje.
Co prawda życie toczyło się jeszcze swym codziennym rytmem, ale powoli dżuma dawała o sobie znać coraz bardziej. Najpierw zachorował jeden z miejscowych piekarzy, później gruchnęła wieść o chorobie szewca, rzeźnika i bednarzowej. Z każdym dniem zarażonych przybywało. W domach leżeli ludzie trawieni gorączką i plwający krwią. Ci, których zaraza jeszcze nie dosięgła, zamykali się w chałupach. Coraz mniej było jednak takich domostw, by ktoś nie chorował. Mieszczan ogarnęła bezsilność. Ich przerażenie było tak wielkie, że bali się oddychać. Skóra każdego, kogo tylko dosięgła czarna śmierć, pokrywała się palącymi pęcherzami. Na całym ciele w zastraszającym tempie pojawiały się wrzodziejące guzy wielkości orzechów laskowych. Czyraki szybko rozrastały się jednak do rozmiarów orzechów włoskich, aż wreszcie do wielkości jaja kurzego. Te martwicze zmiany na skórze nadawały jej czarne zabarwienie, budząc tym samym jeszcze większą grozę w każdym, kto je widział. Zarażonych chwytały gwałtowne dreszcze, które w krótkich czasie osłabiały ich do tego stopnia, że nie pozwalały utrzymać się na nogach. Chorzy kładli się zatem do łóżek, a ich bliscy, o ile mieli jeszcze odwagę przy nich pozostać, przyglądali się bezradnie, jak powoli gasną oni z każdym dniem, aż w końcu wydają ostatnie tchnienie. Lament, płacz i przeraźliwe krzyki wypełniły ulice miasta. Na pomoc przyjaciół nie można było liczyć, gdyż każdy bał się o swe życie. Jakakolwiek próba kontaktu z chorymi lub przedmiotami do nich należącymi mogła być bowiem śmiertelna w skutkach. Matki, odchodząc od zmysłów, tuliły do piersi swe konające dzieci. Bywało też tak, że to ojcowie umierali, zostawiając na pastwę losu nierzadko liczne potomstwo. Oddawano je do przykościelnego przytułku, gdyż rodziny nie chciały ich przygarniać. W mieście zapanował głód. Brakowało piekarzy, młyn przestał mleć zboże, nie było komu doglądać bydła, rzemieślnicy porzucili swe warsztaty. W całej okolicy był jeden tylko medyk – fizyk miejski Hübner z Kętrzyna, ale ten udał się do starostwa ryńskiego i słuch o nim zaginął. Daremne byłyby jednak i jego poczynania, gdyż wobec tak strasznej choroby medycyna bezradnie rozkładała ręce. Żadne mikstury, żadne syropy czy napary nawet w najmniejszym stopniu nie przynosiły ulgi cierpiącym.
Sytuacja była dramatyczna. Burmistrz Albrecht Dzięgiel zwołał do ratusza członków rady miejskiej, których nie dosięgła jeszcze choroba. Stawili się między innymi rajca Michael Prostka, Leonhard Grabowski – kamlarz i prowizor tutejszego kościoła oraz pełniący funkcje sędziego i pisarza miejskiego Friedrich Gadzali.
- Przywołałem was, bom dostał pismo z królewieckiego Kolegium Sanitarnego. Nie przyślą nam medyka, mimo słanych kilkakroć próśb – poinformował przybyłych burmistrz.
-Brakuje ich nie tylko u nas.
- Zdaje mi się, co Hübner przed wyjazdem powiadał, że trza chorych specjalnym balsamem odtruwającym smarować. Jak wam się zda, może aptekarzowi zdradził sposób, jak balsam takowy przyrządzić? – zapytał Friedrich.
– Wypytam go o to - zapewnił Dzięgiel.
- Tymczasem nich każdy na sercu puklerz albo amulet nosi, coby go chronił.
- Siła ludzi choruje, a i pomarło już niemało – przypomniał zebranym Grabowski.
- Niechaj włóczędzy, więźniowie i żebracy pomagają chorym i trupy za miasto wynoszą. I tak pożytku nijakiego z nich nie ma.
- Nakażę im dziś jeszcze do roboty się zabrać i zlecę dopilnować, by zadaniom tym nie uchybili. Natenczas do pastora muszę się udać w sprawie pochówku matki. Po drodze do aptekarza wstąpię. Jutro dam wam znać, czy maść uczynić zdoła.
Urzędnicy opuścili ratusz, a niedługo potem można było zobaczyć, jak na ulicach straż miejska popędza skazańców i żebraków do wynoszenia ciał zmarłych. Przez kolejne dni trwały te pochody i zdawało się, że nigdy się nie skończą, ale powoli zaraza ustępowała. Coraz mniej ludzi żegnało się z życiem. Dużo jednak straciło je w ciągu tego roku. W dokumencie miejskim zapisano, że w Margrabowej w wyniku dżumy zmarły dziewięćset trzydzieści dwie osoby. Wśród nich było wielu członków magistratu i sądu, wszyscy miejscowi piekarze oraz diakon. Z pomoru ocalało dziewięćdziesięciu dwóch margrabowian. Ci w dowód wdzięczności ufundowali srebrny szyld pamiątkowy.
Baśń
O złej wiedźmie, elfach i worku pełnym marzeń
(fragmenty)
"[...] Długo jeszcze niosły się po całej okolicy rozmarzone głosy i ciche westchnienia. Przed oczyma elfów przesuwały się barwne obrazy odległych krain i pięknych istot. Nie zauważyły one jednak przemykającego nad pałacem cienia. Była to wiedźma. Właśnie wracała na swej miotle do domu, gdy usłyszała radosny śmiech dobiegający z altany. Ponieważ miała paskudny charakter, nie mogła ścierpieć, gdy ktoś się cieszył. Śmiech był dla niej najokropniejszym dźwiękiem na świecie. Przeleciała więc niepostrzeżenie nad polaną i ukryła się w pobliskich zaroślach. Siedząc w nich, uważnie przysłuchiwała się rozmowom elfów, toteż szybko zorientowała się, co je tak uszczęśliwia. Były to oczywiście marzenia. Jędza postanowiła, że musi położyć kres tej powszechnej radości. Czekała tylko w ukryciu, aż leśne duszki powrócą do swych chatek. Nie trwało to jednak długo, ponieważ w chwili, gdy księżyc przetoczył się właśnie na drugą stronę lasu, gawędziarzom oczy poczęły zamykać się ze zmęczenia. Wszyscy udali się więc do domków i prędko pogrążyli się w głębokim śnie. Czarownica tylko na to czekała. Wiedziała ona dobrze, że gdy elfy kładły się do łóżeczek, odkładały swe marzenia na parapet otwartego okna, by one również mogły odpocząć. Bezszelestnie wzbiła się więc na miotle w powietrze i już po chwili znalazła się przy pierwszym domku na drzewie. Wyjęła zza pazuchy worek, który zawsze miała przy sobie na wypadek, gdyby chciała ze sobą zabrać coś, co wpadłoby jej w oko podczas wędrówki. Rzadko kiedy wracała do domu z pustym. Raz przytaszczyła w nim mnóstwo bursztynów, które znalazła nad brzegiem morza, kiedy indziej nawrzucała do niego dużo różnych ziół potrzebnych do przyrządzenia magicznych wywarów. Ostatnio do jej chałupy przywędrował w nim czarny kot błąkający się po lesie. Teraz dotrzymuje towarzystwa jędzy w jej ponurym domostwie. Wiedźma zbliżyła się do otwartego okna i już po chwili leżące na parapecie marzenia znalazły się w jej worku. Nikt nie zauważył, że ten sam los spotkał marzenia pozostałych elfów. Gdy wór był już wypełniony po brzegi, czarownica zawiązała go i postawiła na ziemi. Napisała jeszcze szybko list. Podrzuciła go do sali tronowej w pałacu, po czym zarzuciła wór na miotłę i zniknęła w ciemnościach nocy.
Nie wyobrażasz sobie nawet, co się działo rano w lesie. Jaśminek obudził się wcześnie, ale poczuł, że coś jest nie tak. Nie łaskotały go po nosku promienie słońca, nie czuł też na sobie ich ciepła.
– Dziwne – pomyślał. – Czyżby słońce jeszcze spało? Już dawno powinno być na niebie.
Leśny duszek postanowił sprawdzić, co jest powodem tej niespodziewanej zmiany. Z zamkniętymi oczyma usiadł na łóżku i już wysunął z niego nogę, by postawić ją na podłodze, ale w tej właśnie chwili otworzył oczy, a z jego ust wyrwał się okrzyk przerażenia:
– Co się stało z moim domkiem?! [...]
– Dlaczego jesteś taka smutna? – zapytał Szafirek.
– Też byłbyś smutny, gdybyś był brzydki i nikt nie chciałby się z tobą przyjaźnić – usłyszał cichutką odpowiedź.
– Nie masz żadnych przyjaciół? – zdziwił się Jaśminek. – Czy to dlatego, że nikt tu nie mieszka? – dopytywał, rozglądając się wokół.
– Nie, nie dlatego. Mieszkają tu ropuchy, komary i inne myszki, ale nikt mnie nie lubi. Może dlatego, że jestem taka szara? – zastanawiała się głośno.
– Co ty mówisz?! – wykrzyknął Szafirek. – Jak można nie lubić kogoś tylko dlatego, że jest szary i wygląda inaczej niż inni? Popatrz tylko, przecież ja też jestem popielaty.
– No tak, ale nie jesteś brzydki i masz przyjaciół.
– Uważam, że jesteś bardzo miła i całkiem ładna – zwróciła się do myszki Kalinka. – Jeżeli chcesz, chętnie zostaniemy twymi przyjaciółmi. Będzie nam bardzo miło.
– No pewnie – poparł ją Szafirek. Do tej pory nie mieliśmy przyjaciółki myszki. – A może chciałabyś zamieszkać w naszym lesie? – zaproponował po chwili.
– Dziękuję, Szafirku. Tak się cieszę, że chcecie się ze mną przyjaźnić. Chętnie przeniosę się z wami do waszej krainy – odrzekła uszczęśliwiona myszka, ale po chwili zmieniła temat rozmowy, jakby coś sobie przypomniała:
– To dziwne, Kalinka powiedziała, że masz na imię Szafirek, tymczasem jesteś cały szary jak ja. Bardziej pasowałoby do ciebie imię Szaruś.
– Masz rację. Nie zawsze jednak taki byłem. Straciłem swój prawdziwy kolor, podobnie jak moi przyjaciele, bo wiedźma z Ropuszego Bagna ukradła nam marzenia. Wraz z nimi z naszej krainy zniknęły inne kolory i słońce. – wyjaśnił Szafirek.
– To straszne! A więc to wasze marzenia śpią teraz w pniu starej wierzby jakieś dwie godziny drogi stąd?! – wykrzyknęła myszka.
– Nasze marzenia śpią w pniu starej wierzby?! – powtórzyły jak echo wszystkie elfy jednocześnie. [...]"
Powieść dla dzieci
Wróżka Księguszka
(fragmenty)
"[...] Przez chwilę leciał w dół z zamkniętymi oczyma, aż poczuł, że wylądował na czymś miękkim i chłodnym. Upłynęła chwila, nim odważył się otworzyć oczy, ale przetarł je ze zdumienia, gdyż nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Siedział oto na leśnej polanie na mchu pośród zielonych źdźbeł trawy, a nad nim szumiały paprocie i potężne drzewa. Dokoła słychać było piękny śpiew ptaków, zaś w powietrzu unosiły się barwne motyle i cudowny zapach kwiatów, które je przywabiały. Tobiasz jak urzeczony rozglądał się dokoła, gdy wtem do jego uszu dobiegł jakiś szmer. Zaniepokoił się nim bardzo, ponieważ nie wiedział, kto się zbliża. Wiedział jednak, że z pewnością ktoś się zbliża, gdyż źdźbła traw kołysały się i szeleściły coraz bliżej niego. Niedługo musiał czekać na rozwiązanie zagadki, bowiem niebawem jego oczom ukazał się sympatyczny konik polny.
– Och! Ojej! – wyrwał się równocześnie z ust Tobiasza i przybysza krzyk zdumienia.
Obaj patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Nie byłoby chyba nic dziwnego w tym spotkaniu, gdyby nie to, że Tobiasz był niewiele wyższy od konika polnego, a konik polny przemówił ludzkim głosem.
– Kim jesteś? Co tu robisz? Jeszcze nigdy nie widziałem tak dziwnej istoty. Jesteś leśnym skrzatem, bo chyba nie elfem? Nie widzę, żebyś miał jakieś skrzydełka. A może je schowałeś? – ciągle dopytywał owad, obchodząc Tobiasza dookoła i przyglądając mu się uważnie.
– Nie jestem ani leśnym skrzatem, ani elfem i rzeczywiście nie mam skrzydełek. Jestem zwykłym chłopcem. Mam na imię Tobiasz – odparł zapytany. – Sam nie wiem, co się ze mną stało. W swoim świecie zawsze byłem najwyższy spośród kolegów.
– Zwykłym chłopcem? W swoim świecie? – zainteresował się konik polny. – Czyli w jakim świecie? Skąd ty właściwie jesteś i jak się tu dostałeś? – koniecznie chciał wiedzieć zielony jegomość.
– Mieszkam na planecie zwanej Ziemią, jestem człowiekiem. Przyszedłem z mamą do biblioteki, żeby wypożyczyć książki i w pewnym momencie poczułem, że staję się maleńki. Wdrapałem się na książkę stojącą na półce i spadłem w dół, to znaczy tutaj – wyjaśnił Tobiasz.
– W dół? Tutaj? Czy to znaczy, że spadłeś z nieba, Tobiaszu? – zapytał konik polny, spoglądając na obłoki prześwitujące między gałęziami drzew.
– Nie, nie przybywam z nieba, tylko z Ziemi – tłumaczył Tobiasz.
– Nic nie rozumiem. Przecież tu jest ziemia, a ty mówiłeś, że spadłeś w dół.
– Sam nie wiem, jak to wytłumaczyć. Wpadłem do książki.
– Do jakiej książki? Gdybyś powiedział, że spadłeś z drzewa, albo z nieba, mógłbym to zrozumieć. Poza tym, chyba nie chcesz powiedzieć, że jestem w jakiejś książce? Ja jestem najprawdziwszym konikiem polnym. Czy w twoim świecie nie ma koników polnych?
(fragm. rozdziału Gdzie ja jestem)
"[...] Płynęli już długo i wiele czasu minęło, gdy siedzący na bocianim gnieździe majtek zobaczył w oddali wyspę. Mężczyzna stojący za sterem skierował okręt w jej stronę. Po niespełna dwóch godzinach przybyli do brzegu i wyszli na ląd. Kapitan szedł na przodzie, niosąc na ramieniu uczepionego jego koszuli Tobiasza, zaś załoga podążała za nim. Po krótkiej wędrówce wśród gęstych zarośli wydostali się na otwartą przestrzeń. Była to rozległa łąka, na środku której, w cieniu rozłożystego drzewa stał dom. Ale jaki to był dom! Tobiasz nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Nie był to zwykły budynek, ale wielki czajnik. Tak, tak. Najprawdziwszy czajnik – cały czerwony i metalowy. Z jego dzióbka jak z komina unosił się jasny dym, a w oknach odbijały się promienie słońca. [...]"
(fragm. rozdziału Serclandia)
"[...] Rogosława natomiast wybrano na nowego władcę. Dużo czasu zajęła Muszlandczykom odbudowa kraju, ale teraz jest on w stanie świetności, więc nowy władca może pomyśleć o małżeństwie. Nawet się nie domyślasz, kogo zamierza poślubić.
– Chyba nie Lację?
– Nie, nie Lację. Żeni się z czarodziejką Mailą.
– Z tą, która dała mu miksturę?
– Tak. Właśnie z nią.
– To wspaniale, chętnie ją poznam. Boję się tylko, żeby nie zamieniła mnie w jakieś paskudztwo. Już jedno nieszczęście mnie spotkało.
– Nie obawiaj się, ona nie krzywdzi dobrych istot. Jeżeli jednak narazisz się jej, lepiej, żebyś miał się na baczności – ostrzegł Wichrosław.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, spojrzał na Tobiasza, a widząc jego minę, szturchnął go i dodał ze śmiechem:
– Nie przejmuj się tak. Wyglądasz, jakby już za chwilę miała rzucić na ciebie jakieś zaklęcie.
Tobiasz nic nie odpowiedział, tylko wskazał palcem na stojące w znacznej od nich odległości kosze z serdeczkami. Kapitan podążył wzrokiem w tym kierunku i osłupiał na chwilę. Na jednym z koszy siedział karzełak i zajadał serdeczkę. Oświetlała go stojąca obok na pokładzie maleńka latarenka. Gdyby nie to, pozostałby niezauważony, gdyż dawno już zapadła noc i wkoło panował mrok rozświetlony tylko latarnią kołyszącą się na rufie statku. Ludzik miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, więc nie można było dostrzec jego twarzy. Ubrany był w płócienne spodnie szarego koloru i niebieski kaftan. Nogi obute w czerwone kamasze z długimi nosami dyndały w powietrzu.
Wichrosław zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia i by nie spłoszyć niespodziewanego gościa, szepnął do towarzysza:
– To klabaternik.
– Klabaternik? A co to takiego? – zainteresował się Tobiasz, a słowa te wypowiedział tak cicho, że ledwie je można było usłyszeć. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem – dodał. [...]"
(fragm. rozdziału Kurs na Muszlandię)
"[...] Gdy nastał późny wieczór, wszyscy goście udali się do katedry, by wziąć udział w ceremonii zaślubin Rogosława i Maili. W jednej z ławek zasiadł Wichrosław i usadowił na swym ramieniu Tobiasza, by i on mógł wszystko dokładnie zobaczyć. Kiedy świątynia była już wypełniona po brzegi, w drzwiach wejściowych ukazała sią para młoda. Król wyglądał jak typowy władca w dzień takiej uroczystości. Ubrany był w bogato zdobione królewskie szaty purpurowej barwy obszyte gronostajowym futrem, a na głowie miał złotą koronę wysadzaną rubinami, szmaragdami i szafirami, ale Maili nie da się opisać żadnymi słowami. Legendy krążące o jej sukni nie oddawały w najmniejszym stopniu jej piękna. Takiej sukni nikt jeszcze nie widział. Mogła sobie na nią pozwolić tylko czarodziejka i to nie zwykła czarodziejka, ale taka, która jest chrześniaczką Elei. Cała utkana była ona z misternie połączonych ze sobą srebrnych migoczących jasnym blaskiem gwiazd. Zupełnie tak, jakby spadły one na ten moment z nieba i obsiadły suknię wyjątkowej panny młodej. Na głowie spoczywał diadem z najcenniejszych diamentów, zaś w fale spływających do pasa ciemnych włosów wpięte były perły i białe kwiaty pulsujące bladym światłem i rozsiewające nieziemską woń. Gdy Maila ze swym towarzyszem przechodziła przez środek świątyni, jej suknia rozbłysła niezwykłym blaskiem, jakby wszystkie gwiazdy spadły jednocześnie do katedry, by uczcić ten wyjątkowy moment. Szmer zachwytu przebiegł wśród murów pamiętających jeszcze koronację Ariastosa – świątynia ta bowiem jako jedna z nielicznych budowli ocalała podczas ataku gigantycznych ślimaków. [...]"
(fragm. rozdziału Ach, co to był za ślub!)
"[...] – Otóż, posłuchajcie – zaczął swą opowieść małż. – Od pałacu do brzegów morza w porcie ciągną się podziemne korytarze, które wybudował wieki temu pierwszy władca Muszlandii - Prasław. Nie zdążył powiedzieć o tym synowi i zabrał swą tajemnicę do grobu. Korytarze miały służyć do ucieczki w razie napaści wroga, gdyby nie było szans na ocalenie mieszkańców. Miały one doprowadzić ich do tych grot. Tu też król gromadził swe bogactwo – to był jego główny skarbiec. Jak już pewnie wiecie, od strony morza grota ta otwiera się tylko raz na cztery lata, poza tym ludzie nie mogą tu dotrzeć od tamtej strony. Widzicie też, że jaskinia ta jest tak usytuowana, że nie dostaje się do niej woda z zewnątrz.
– Jednego tylko nie rozumiem – zastanawiał się głośno Tobiasz. – Skąd o tym wszystkim wiesz, skoro korytarze wybudowano wieki temu?
– Tajemnicę tę powierzył mi sam Prasław – zaczął wyjaśniać małż.
– Co?! – zdumiał się chłopiec.
– Chcesz powiedzieć, że wtedy też tu byłeś? – dopytywał Eustachy.
– To ile ty masz lat?! – chciał z kolei wiedzieć Dziobek.
– Pięćset.
– Pięćset?! Jak to możliwe?! – zawołał koliber.
– Cóż. Jestem związany przysięgą. Otóż obiecałem królowi, że przekażę jego sekret odpowiedniej osobie, by skarb mógł trafić do prawowitego władcy tej krainy, a jej mieszkańcy dowiedzieć się o podziemnej kryjówce. [...]"
(fragm rozdziału W podwodnych grotach)
Rozdziały powieści Wróżka Księguszka
Rozdział I Biblioteka, w której wszystko się zaczęło
Rozdział II Gdzie ja jestem?
Rozdział III Ze skargą u króla psotnych elfów
Rozdział IV Wichura
Rozdział V Serclandia
Rozdział VI Kurs na Muszlandię
Rozdział VII Czy to na pewno Muszlandia?
Rozdział VIII Ach, co to był za ślub!
Rozdział IX W podwodnych grotach
Rozdział X Misja spełniona
Rozdział XI Do skarbca!
Rozdział XII Serce Tragocji
Rozdział XIII W drogę!
Rozdział XIV Tam, gdzie śmieją się kwiaty
Rozdział XV Spotkanie z wróżką
Rozdział XVI Hura! Wróciłem!